W czasie naszego ostatniego spotkania w Akademii Literatury Popularnej, gdzie analizowany był Domofon Zygmunta Miłoszewskiego, informowałem o zmianie formuły cyklu – tym razem interpretowane miały być utwory, które wskażą nasi drodzy Czytelnicy. Długi czas nie było odzewu, jednak w końcu zlitował się nade mną nasz redakcyjny kolega Marcin Bukalski, który zaproponował, by w kolejnej części wziąć na tapetę Wyspę Jamesa Grahama Ballarda. Było to moje pierwsze spotkanie z tym autorem i już na wstępie chciałbym podziękować Marcinowi za tę sugestię. Dzięki temu przeczytałem bowiem nie tylko wciągającą powieść, ale też miałem ogromną frajdę przy jej rozgryzaniu. Nie przedłużając już jednak przejdźmy do fabuły i tego, co utwór ze sobą niesie.
Architekt Robert Maitland w wyniku nadmiernej prędkości wypada z autostrady i spada wraz ze swoim Jaguarem w dolinę utworzoną przez nasypy dróg. Jest to dość spory, trójkątny kawałek ziemi, porośnięty trawą, w którym znajdują się różne wraki samochodów. Z dwóch stron jest on otoczony stromymi nasypami autostrad, z trzeciej zaś siatką, która oddziela połać ziemi od wysypiska. Nad nim nieustannie przejeżdżają samochody, więc wydawać by się mogło, że wezwanie pomocy czy złapanie stopa nie będzie stanowiło żadnego problemu. Prawda tymczasem okazuje się zupełnie inna. Większość przejeżdżających kierowców nie zwraca uwagi na „wyspę” utworzoną z nasypów, a sam Maitland jest zbyt ranny, by samodzielnie wydostać się z doliny.
Po pewnym czasie okazuje się, że nie jest on jedynym mieszkańcem owej nietypowej „wyspy”. Podziemia zburzonego kina zamieszkuje dwójka ekscentrycznych włóczęgów: młoda anarchistka Jane Sheppard oraz były akrobata cyrkowy, Proctor, który w wyniku urazu mózgu stał się, brzydko mówiąc, przygłupem. Początkowo Maitland jest uzależniony od opieki dwojga tubylców, ale z czasem zyskuje przewagę i zaczyna przejmować nad nimi kontrolę. I kiedy wydawałoby się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, by główny bohater opuścił „wyspę” i wrócił do cywilizacji (która cały czas była i tak na wyciągnięcie ręki), ten wyszukuje coraz to nowe powody, by zostać w tym bez wątpienia dziwnym miejscu.
Pierwsze, co od samego początku rzuciło mi się w oczy, to umieszczenie głównego bohatera na „wyspie”, która jest odwrotnością większości wyobrażeń o tych kawałkach lądu. Przede wszystkim chodzi o jej sąsiedztwo z cywilizacją, a właściwie umiejscowienie jej w samym centrum cywilizacji. Wszyscy rozbitkowie, od Robinsona Crusoe do Chucka Nolanda, w wyniku katastrofy (morskiej, lotniczej, etc.) znajdują się w miejscu całkowicie odciętym od cywilizowanego świata. Maitland początkowo owszem, wpisuje się w ten schemat: mamy wypadek, w wyniku którego bohater znajduje się w odciętej przestrzeni, jednak ta przestrzeń ma wokół siebie masę ludzi.
Co więcej, wyspa w tradycyjnym rozumieniu jest lądem otoczonym zewsząd oceanem. Trzeba jednak pamiętać, że ten ląd musi być pewnym wzniesieniem, musi on istnieć ponad swoim otoczeniem, w innym przypadku byłby przecież zalany wodą. U Ballarda znów mamy odwrotność tej sytuacji – „wyspa” głównego bohatera znajduje się poniżej otaczających ją autostrad. Nie jest wzniesieniem, a wręcz przeciwnie – doliną. Na tym nie koniec. Wyspy są kawałkami lądu, dookoła których znajduje się woda. Tutaj znów jednak połać ziemi, na której rozbił się Maintland, jest zaprzeczeniem tego wyobrażenia. Jest ona otoczona „lądem” w postaci twardego, suchego betonu, sama jest morzem. Oczywiście nie dosłownie, a metaforycznie. Przyjrzyjmy się kilku wybranym fragmentom, które opisują główne miejsce akcji:
Wyspa miała nierówną powierzchnię. Pokrywająca wszystko swoim płaszczem trawa wznosiła się i opadała, jak fala wzburzonego morza.
Dookoła ostatnie promienie słońca padały na wysoką trawę, wyciągając jej łodygi jeszcze wyżej. Ten bujny rozrost wydał się Maintlandowi prawie świadomą próbą zatopienia go.
Trawa zaszeleściła z ożywieniem rozchylając się kolistymi falami, zapraszając go w swoje wiry.
Gęsta trawa i listowie płożącego się czarnego bzu przepuszczały tylko słaby odblask popołudniowego słońca i Maitland mógłby prawie uwierzyć, że leży na dnie spokojnego morza, którego toń przenika kilka promieni słabego światła.
Te kilka cytatów to jedynie kropla – by nie psuć nastroju konwencji – w morzu opisów, w których narrator konsekwentnie używa metaforyki oceanu. A zabieg ten stosowany jest po to, by jeszcze bardziej podkreślić fakt, że wyspa w powieści jest wyspą na opak – wszystko tam jest absolutną odwrotnością tego, co być powinno. I tutaj właśnie doszukiwałbym się klucza do interpretacji tego utworu.
„Świat na opak” jest chwytem znanym z literaturze od dawien dawna. Wnikliwie zajął się nim rosyjski literaturoznawca Michaił Bachtin, który wprowadził do nauk o literaturze pojęcie karnawalizacji. Jest to termin nawiązujący do tradycji karnawału, który to okres oznaczać miał zawieszenie czy też zakwestionowanie norm i hierarchii w relacjach międzyludzkich. W czasie karnawału powszechne wyobrażenie o świecie ulegało odwróceniu – wszystko było, jak łatwo się domyślić, na opak.
Nie jest to jedyna cecha tego chwytu. Według Bachtina „światopogląd skarnawalizowany jest głęboko ambiwalentny: powaga miesza się ze śmiechem, mądrość z głupotą, życie ze śmiercią, góra z dołem, wysokie z niskim.” Wszystkie te cechy odnajdziemy w naszej powieści. Jej powaga nie ulega wątpliwości: człowiek ranny, niepotrafiący sobie poradzić z zaistniałą sytuacją, ocierający się o śmierć głodową jest bez wątpienia postacią dość tragiczną. Z drugiej jednak strony cała ta sytuacja naznaczona jest wyraźnym rysem komizmu: główny bohater zdaje sobie sprawę z tego, że nikt go nie będzie szukał przez długi czas, ponieważ… żona będzie myślała, że jest u kochanki, a kochanka będzie przekonana, że jest u żony, co przypomina sytuację z bardzo tandetnego dowcipu.
Co więcej, sam wygląd protagonisty z biegiem czasu zaczyna być iście groteskowy. Kiedy jego ubranie całkowicie przemokło w wyniku ulewy, wyjął z bagażnika smoking, który czym prędzej ubrał. Jednak z biegiem czasu, w wyniku prób wydostania się z wyspy i kolejnych bolesnych upadków, zaczyna wyglądać jak „strach na wróble”, by w punkcie kulminacyjnym tej groteskowości narrator opisał go w następujący sposób: „Jak umierający uliczny artysta w przebraniu bogacza ociągnął przemoczony smoking na wychudłych ramionach (…)”. Mamy więc tutaj też zderzenie wysokiego z niskim: człowiek zniszczony, pełen siniaków i zadrapań, przeżarty gorączką, szukający niczym kloszard choćby kawałka żywności, wędruje po swojej wyspie w eleganckim smokingu. Góra miesza się z dołem, wysokie z niskim i oto mamy festiwal groteski. Nie trzeba go nawet podkreślać stwierdzeniem, że sytuacja, gdzie ceniony i odnoszący sukcesy architekt mieszka we wraku samochodu, zakrawa na przepyszną ironię. Warto zauważyć, że nawet podejście głównego bohatera jest zderzeniem powagi z beztroską. Kiedy układał sobie plan, co robić, w pewnym momencie stwierdził: „Najpierw zbadać wyspę – potem napić się wina.”
Obecny jest motyw zmieszania się mądrości z głupotą, co widać na przykładzie „tubylców”. Jane, niewątpliwie bystra kobieta, zamieszkuje ten kawałek ziemi wraz z przygłupim Proctorem. Jednak nie zmieszanie mądrości z głupotą jest tutaj clou tej całej sytuacji, ale fakt, że oboje są symbolami karnawalizacji. Cyrkowy akrobata kieruje uwagę na zabawę i rozrywkę, które są cechą wszystkich karnawałów. Zaś młoda anarchistka Jane, której schron ozdobiony jest zdjęciami Charlesa Mansona i Che Guevary, symbolizuje bez wątpienia zakwestionowanie ogólnie przyjętych norm i hierarchii, które Bachtin dostrzegał w skarnawalizowanym światopoglądzie. Jakby tej całej groteski było mało, Ballard wytacza kolejną armatę: symbole karnawalizacji są… skarnawalizowane, czyli przedstawione na opak. Bo nie da się inaczej określić akrobaty cyrkowego, który poraża niezdarnością i co chwilę się przewraca oraz anarchistki, której torebka jest wręcz przepełniona kosmetykami różnego rodzaju, a ona sama robi zakupy w… supersamie.
Można więc stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że świat w Wyspie Ballarda jest przesiąknięty karnawalizacją. Nasuwa się teraz pytanie: po co? Odpowiedź jest oczywista, tkwiąca w samej idei karnawału: aby poddać w wątpliwość zasady, wedle których funkcjonuje świat normalny. I motywem, który wybija się w tej powieści, jest osamotnienie człowieka w samym centrum cywilizacji. Robert Maitland nie może liczyć na żadną pomoc, mimo że otoczony jest ludźmi i maszynami – samochodami, ciężarówkami, autobusami. Z biegiem czasu jednak stopniowo okazywało się, że wcale tej pomocy nie chce. Bohater chciał zostać na „wyspie”, ponieważ odnalazł w niej ukojenie. W czasie jednej z rozmów z Jane ta ostatnia stwierdza:
A, daj spokój. A czemu Ty nie ułożysz sobie życia? Ty masz sto razy więcej problemów. Twoja żona, ta lekarka… byłeś na wyspie na długo przedtem, zanim się rozbiłeś.
I tak jest istotnie – przez cywilizację człowiek się zatraca, staje się coraz bardziej samotny, mimo że cały czas jest otoczony innymi ludźmi. Jedyne kontakty międzyludzkie przedstawione w tej powieści miały miejsce właśnie na wyspie, która to jest ukojeniem i ucieczką od współczesnego świata. A co ta wyspa ma symbolizować? Bez wątpienia naturę. W powieści tej doszukiwałbym się rehabilitacji sentymentalizmu, którego twórcą był oświeceniowy filozof Jan Jakub Rousseau. Pisał on o tym, że rozwój cywilizacyjny niszczy ludzi, zabija w nich pierwiastki dobra, których doszukiwał się w pierwotnych popędach człowieka. Człowiek pierwotny, czyli taki, który kierował się jedynie instynktami, był według Francuza czymś pięknym i wartym odzyskania. A odzyskać to można było poprzez naturę, poprzez scalenie się z nią. To właśnie zrobił Maitland:
Przemówił na głos, jak kapłan odprawiający eucharystię własnego ciała.
„Wyspa to ja.”
Powietrze napełniło się światłem.
Nie trzeba chyba dodawać, że „Maitland” znacząco rymuje się z „Island”? Ponadto „mait” to slangowe określenie przyjaciela[1], więc głównego bohatera można postrzegać jako przyjaciela ziemi, na której się znalazł.
Po tym niemalże rytualnym scaleniu się z „wyspą” Maitland zaczął wracać ku pierwotności. Pierwszym etapem był jego chwilowy powrót do poziomu dziecka. Rousseau w dzieciach widział właśnie istoty, które były jeszcze nieskażone cywilizacją i które jak najdłużej trzeba było chronić przed jej zgubnym wpływem. Dlatego to Maitland pisze tuż po tym scaleniu na tablicy: „MAMO BOLI POLICJA”. Proces ten postępuje, następuje zwrot ku pierwotności, jaka jest ukryta w człowieku: w czasie pojedynku o dominującą pozycję na wyspie Maitland oddaje mocz na Proctora, co jest aktem na wskroś zwierzęcym – dominujący osobnik znaczy swoje terytorium. Od tej pory Proctor jest niejako niewolnikiem głównego bohatera. Znaczący jest też fakt, że po tym wydarzeniu bohater przespał się z Jane: swoim zwycięstwem podkreślił pozycję samca alfa w stadzie.
Filozofia Rousseau jest tu bardzo dobrze widoczna. W naturze jest dobro, cywilizacja zaś niesie ze sobą śmierć. W książce miesza się też metaforyka życia i śmierci (kolejny element karnawalizacji!) Śmierć jest eksponowana w czasie opisu elementów cywilizacyjnych, np. samochodu:
Jego dłonie wciąż leżały na popękanych szprychach kierownicy, z palcami rozcapierzonymi bezwładnie, jak po sekcji zwłok
Z silnika wydobywał się pusty odgłos, mechaniczny charkot śmierci.
Życie z kolei widać przede wszystkim w trawie, która poza tym, że utożsamiana z morzem, nieustannie jest ożywiana i obdarzana świadomością:
Kiedy wrócił na słońce, trawa ocierała się o jego uda, jakby chciała przekazać mu część swojego ciepła.
Maitland urzeczony poddał się temu rozfalowaniu (trawy – M.B.), odczytując w jego deseniach opiekuńczy głos wielkiej zielonej istoty gotowej chronić go i prowadzić.
Natura się nim opiekuje i przywraca go do życia. Po scaleniu się z „wyspą”, jego ciało zaczęło zdrowieć: rana na nodze zaczęła się goić, a on sam mógł już poruszać się bez prowizorycznej kuli. Znamienny jest również fakt, iż w momencie, kiedy Maitland skaził pierwotnego Proctora cywilizacją (poprzez próbę nauczenia go pisania), ten zapragnął opuścić wyspę i podczas próby realizacji tego pomysłu zginął. Cywilizacja to śmierć, natura to ukojenie. Wyspę Ballarda uważałbym więc za krytykę coraz bardziej urbanizującego się świata, gdzie człowiek, mimo otoczenia przez cywilizację, umiera w samotności. Jest to trafna diagnoza. Książka była napisana niemal czterdzieści lat temu, a mimo to jest nadal niezwykle aktualna, nie sądzicie?
Tym wnioskiem kończymy nasze kolejne spotkanie w Akademii Literatury Popularnej. Następne traktować będzie o Prawieku i innych czasach Olgi Tokarczuk, a to za sugestią Alicji Laskowskiej, która również zlitowała się nad swoim redakcyjnym kolegą. Was natomiast zachęcam do podawania swoich propozycji, ponieważ nadal zostajemy przy formule koncertu życzeń: jeżeli chcielibyście przeczytać analizę konkretnej powieści (w karpiowych klimatach), wpiszcie po prostu jej tytuł w komentarzach.
[1] Bardzo dziękuję Alicji Laskowskiej za tę cenną uwagę translatorską.
——
BIBLIOGRAFIA:
M. Klimowicz, Oświecenie, Warszawa 2008.
M.P. Markowski, Bachtin, [w:] A. Burzyńńska, M.P. Markowski, Teorie literatury XX wieku, Warszawa 2006.