Zanim ktoś, kto nie zna tematu, pomyśli sobie „co do cholery na portalu poświęconym literaturze grozy robi recenzja powieści fantasy” lojalnie uprzedzam: ten ktoś się pomyli. Najnowszą książkę Andrzeja Sapkowskiego sklasyfikować trudno, nie da się jednak zaprzeczyć temu, że zdecydowanie mniej w niej science fiction niż w „Stukostrachach” Kinga oraz całkowicie brak jakichkolwiek śladów fantasy. Grozy zaś, wszechobecnej i przytłaczającej, znajdziemy na kartach „Żmii” więcej, niż w niejednej opowieści określanej mianem horroru. Znacznie więcej.
W tym miejscu należałoby wejść w głębsze rozważania: co horrorem jest, a co nie; czy przy szufladkowaniu brać sam efekt, czy również zamiar autora. To jednak temat rzeka, przyjdzie jeszcze na niego czas. Pewnym jest, że Sapkowski grozy pisać nie chciał (choć umie), nie przyświecał mu taki cel i słusznie, że nie przyświecał. „Żmija” to nie horror, żeby była jasność. „Żmija” to powieść wojenna, o wojnie nieustannie rozprawia i nią się żywi, z niej czerpie siłę. Podobnie jak większość żołnierzy, których wojna na zawsze zmienia; podobnie jak główny bohater praporszczyk Lenart, oficer radzieckiej piechoty. Zdradzony na polu bitwy, wrzucony w kolejną walkę z duchami, czyli mudżahedinami, członkami zbrojnej afgańskiej opozycji. Ma Lenart swoisty szósty zmysł, przeczucia pozwalające uniknąć zbliżającego się niebezpieczeństwa; te same przeczucia zaprowadzą go do zaminowanego parowu, przed oblicze złotej żmii, która nie powinna istnieć. Przed oblicze bogini, która odmieni jego życie.
Wbrew pojawiającym się tu i ówdzie opiniom, „Żmija” to nie jest jakieś tam sobie przydługawe opowiadanie czy też przykrótka powieść, to utwór literacki pełną gębą posiadający jedną zaledwie wadę i mnóstwo zalet. Wciąga od samego początku, trzyma za gardło, upaja opowieścią. Sapkowski – jak zwykle – nie poszedł na łatwiznę, pracę domowo-historyczną odrobił świetnie, co w połączeniu z jego wyraźnym stylem i łatwością operowania ciekawym słowem daje piorunujące wrażenie. Bohaterowie z krwi i kości łypią na czytelnika groźnie z każdej niemal strony; ich historie interesują i wzbudzają emocje. Miejsce akcji, Afganistan, w którym wszystko jest możliwe, hipnotyzuje.
Wszystko, wydawałoby się, jest na miejscu, wszystkie zalety ciągną ku górze. A tam, gdzie ciągną, znajduje się wada, na tyle ogromna, że z literackich wyżyn czytelnika ściąga, pozostawiając zdezorientowanym. To już? Tak krótko? Przez tę właśnie wadę nie zaistnieje „Żmija” w szerszym kontekście, nie wzbudzi dyskusji. Przeminie jako dobre czytadło, warte swojej ceny i spędzonego z nim czasu; rozbudza apetyt i grzeszy niezaspokojeniem. Czytadło, które mogło być dziełem. Dzieło niespełnione.