Opisywałem już na łamach Carpe Noctem dość przeciętną powieść „Zaćmienie”. Wypadałoby, gwoli ścisłości wspomnieć i o poprzednich tomach tej popularnej trylogii. Cykl otwiera „Zmierzch”.
Siedemnastoletnia Isabella Swan przybywa do niewielkiego miasteczka Forks w stanie Waszyngton. Tam też rozpoczyna naukę w liceum, poznaje Edwarda, niezwykle przystojnego i inteligentnego chłopaka, który jednak początkowo nie zwraca kompletnie na nią uwagi. Działa to tylko jak dodatkowy magnes i Bella szybko odkrywa, że straciła głowę dla chłopaka. Ten również wyraźnie nie jest tak obojętny jakby się mogło zdawać, bowiem co i rusz ratuje dziewczę z tarapatów i to dość poważnych, zagrażających jej życiu. Kim jest Edward? Wampirem.
Historia zarysowana w powieści jest niczym innym jak połączeniem konwencji Harlequina z poziomem serii „Gęsiej skórki”. Najstraszniejsze epizody nie oscylują nawet w okolicach serialu „Buffy-the vampire slayer”. Skąd właśnie takie porównania? Jakoś nieodparcie romans siedemnastoletniej dziewczyny ze stuletniem wampirem (jednak w ciele siedemnastolatka również), przesycony miłością, wrażliwością i uczuciem kojarzy mi się właśnie z wymienionymi tytułami. Do tego dochodzi Harry Potter, bowiem wampirzy baseball przypomina quiditcha. Wszystko jest jakieś takie znajome, słodkie i miłe. Nawet te wampiry i indiańskie wierzenia, które w założeniu miały pewnie elementy grozy wprowadzić.
Książkę czyta się sprawnie i jest to jej duży plus. Postacie są tak proste, że nie mamy żadnych rozterek i dylematów z nimi związanymi. Bo i po co, skoro one też takowych nie mają? Cały mezalians Edwarda i Belli sprowadza się tylko do słów, bowiem Edward jest wampirem zagubionym, nieszczęśliwym a przede wszystkim dobrym. Krwi oczywiście też nie pije, bowiem kłóci się to z jego spokojem moralnym. Wprawdzie pojawia się zły wampir, James, który postanawia zabić Bellę, ale Edward wraz ze swoją rodziną wolą uciec niż się bronić. Dzięki temu możemy śledzić znów podobne do Harry’ego Pottera wyścigi i pościgi, z którymi zapoznajemy się zazwyczaj od osób trzecich. W powieści następuje dosłownie jedno nieprzewidywalne i drastyczne wydarzenie, ale następuje ono tak późno, po tak skutecznym przesłodzeniu i zabiciu wszelkich wątków sensacyjnych, że jest po prostu zbędne.
Analogia do Harry Pottera cały czas mi uświadamia, że powieści J.K. Rowling były lepsze. Poważniejsze, straszniejsze i lepiej przemyślane. Tu jest tylko słodycz, miłość i rozterki nastolatek. Z lekką nutką dekadencji i mroku. Ot, takiego, by wyszyć sobie różowe serduszko na plecaku kostce. Książka, choćby nie wiem o czym traktowała, musi mnie przekonać. Mieć punkt na którym wszystko się opiera. Tu tego nie ma. Miłość nie jest takim argumentem. Jest to bowiem poziom miłości o jakiej się marzy i jaką się idealizuje. I mówię tu o czytelniczkach, nie bohaterach. A o niedorzeczności powieści niech świadczy pytanie: Po co stuletni wampir chodzi do liceum? Wychodzi na to, że po to by się zakochać. Ot, czasy i obyczaje…