Terry Pratchett od lat cieszy się niesłabnącą sławą na rynku fantastyki, regularnie zapełniając półki księgarń i czytelniczych bibliotek przede wszystkim kolejnymi tomami Świata Dysku. Choć humor cechujący wczesne odsłony cyklu nieco przygasł ustępując miejsca egzystencjalnym rozważaniom przykrytym płaszczykiem wartkiej akcji, gwiazda Pratchetta świeci jasno. Formę pisarza potwierdza „Złodziej Czasu” będący już trzydziestym pierwszym (!) tomem cyklu.
Tym razem główni bohaterowie zostali zepchnięci na bok, nie znajdziemy tu ani profesjonalnych strażników Ankh-Morpork, ani tchórzliwego Rincewinda, komando wiedźm jest reprezentowane tylko przez nianię Ogg i to również epizodycznie. Zwykle w takich sytuacjach na pierwszy plan wysuwał się Śmierć (wyjątek tom „Pomniejsze Bóstwa” – jedyny ”stand alone” serii), tu jednak, choć nie schodzi ze sceny całkowicie, oddaje pola swojej wnuczce (tak, Susan powraca) i nowym bohaterom. Główną rolę odgrywa tu jednak Czas. W Ankh-Morpork żyje Jeremy Clockson, wybitny zegarmistrz. Dostaje on zlecenie od tajemniczej damy lady LaJean, według którego ma zbudować niezwykły zegar mogący uwięzić czas. To niezwykłe zadanie początkowo przeraża mężczyznę, jednak wyzwanie jest tak kuszące, że podejmuje się wyzwania. Nie jest świadom, że tym samym sprowadza na świat zagładę. Cała nadzieja na ratunek jest w rękach mnichów historii, którzy zajmują się filtrowaniem czasu i przepompowywaniem go z miejsc gdzie się marnuje. Dwóch z nich, sprzątacz Lu-Tze i jego uczeń Lobsang Ludd wyruszają by powstrzymać szaleńca. Zaczyna się wyścig z czasem, którego naprawdę już nie ma. Problemem może być jednak i sam koniec świata, bowiem Śmierć nie może przekonać dawnych przyjaciół, Zarazy, Głodu i Wojny do przejażdżki…
Teoretycznie wszystko pozostało bez zmian. Może to być zarówno zarzut jak i zaleta powieści. Tradycyjnie pojawia się jakiś problem, który na skutek zbiegów okoliczności, ingerencji sił wyższych czy też tajnych spisków (w tym przypadku akurat znów dają o sobie znać Audytorzy), wszystko kumuluje się i komplikuje do rozmiarów zagłady globalnej (dyskowej) czy wręcz unicestwienia wszechświata, ale oczywiście w decydującym momencie ktoś bohatersko ratuje sytuację, następuje kilka morałów czy też przemyśleń filozoficznych i koniec. Formuła ta sprawdza się u Pratchetta od lat i przysparza mu tyle samo zwolenników co przeciwników. Ja jednak, niczym inżynier Mamoń, lubię to, co już znam. I jedyny problem w przypadku lektury sprowadza się do tego, jak eksploatowany od lat schemat zostanie wypełniony. W przypadku omawianej książki w większości przypadków znakomicie.
Świetnym zabiegiem jest wprowadzenie mnichów historii – Lu-Tze i Lobsang – którzy zbudowani są na zasadzie kontrastów, doskonale sprawdzając się w roli duetu, choć czasem Lu-Tze przypomina wypadkową charakterów Babci Weatherwax i Cohena Barbarzyńcy. Dużą rolę odgrywa tutaj również… groza. Gatunek ten pojawia się u Pratchetta ostatnio coraz częściej (wystarczy wspomnieć „Carpe Jugulum” i „Piąty Elefant”) i tu również większość postaci to szablonowe wręcz charaktery powieści grozy. Wiadomo jednak, że nie grozy u Pratchetta zwykło się szukać, lecz humoru. A tego mamy tu jak na lekarstwo.
„Złodziej Czasu” okazuje się być jedną z najpoważniejszych odsłon cyklu. I ponownie może to świadczyć o jej wyjątkowości lub zgubie. Pratchett nie zaniżył tutaj lotów, nie wzbił się też ponad poprzeczkę. Zaserwował tradycyjnie godną rozrywkę, zaprezentował nowych bohaterów (Lu-Tze już wszedł do kanonu Dysku), ale i nic nowego nie odkrył. Bo i nie szukał.