Zimne ognie Simona Becketta to odświeżone (a także uwspółcześnione) wydanie powieści z końcówki ubiegłego stulecia. Nie znam oryginalnego wydania, ale zmiany wydają się raczej kosmetyczne i polegają na wprowadzeniu kilku zwyczajnych dla naszych czasów gadżetów, typu telefon komórkowy czy też komputery. Nie będę się z reszta rozpisywał o zasadności takich zabiegów – zostawię to w gestii autora, który ze swoim dziełem może zrobić, co zechce. To czytelnik ostatecznie zdecyduje, czy mu się to podoba czy nie.
Reklamowana jako thriller psychologiczny powieść Becketta opowiada o samotnej, trzydziestoparoletniej Kate Powell, na pozór szczęśliwej i odnoszącej sukcesy zawodowe kobiecie, która pragnie urodzić dziecko. Ze względu na złe doświadczenia z mężczyznami wpada na szalony pomysł zapłodnienia in vitro. Kliniki wykonujące tego typu zabiegi przynoszą jej jedynie rozczarowanie panującymi tam sztywnymi zasadami. Kate nie akceptuje ich i znajduje inne wyjście: informuje w ogłoszeniu, że poszukuje dawcy oraz prywatną klinikę, która zgodzi się na jej warunki.
Nie trudno się domyślić po tym lakonicznym opisie fabuły, jak dalej potoczą się losy bohaterki, ale nie to jest największym mankamentem Zimnych ogni. Akcja toczy się w ślamazarnym tempie (przynajmniej jeśli brać pod uwagę fakt, że jest to rzekomo thriller) bardziej odpowiednim dla powieści obyczajowej dla kobiet. Kate chodzi do pracy, odnosi sukcesy i porażki, ma spięcia ze swoim byłym, spotyka się z najlepszą przyjaciółką… I tak dalej. Autor rozwlekł ten wątek do granic wytrzymałości. Trochę lepiej sprawy się mają, kiedy na wierzch zaczyna wypływać thriller, chociaż ostatecznie ten też jest jakiś blady i nieprzekonywujący, tak jakby Beckettowi pomysłu starczyło zaledwie na kilka fragmentów powieści, a resztę trzeba było jakoś podoklejać, aby pasowało.
Ten niezbyt zachęcający obraz dopełniają jednowymiarowe postaci, z których Kate jest najbardziej barwna, bo działająca najmniej logicznie. Decyzja o urodzeniu dziecka w tak dziwaczny sposób jest potraktowana pretekstowo, chociaż sam autor nie szczędzi miejsca na rozwlekanie wątku obyczajowego. Reszta bohaterów (jest ich wyjątkowo mało) jest zarysowana szczątkowo, z ukazaniem jedynie głównych cech rządzących ich działaniem i decyzjami. Brak tu większych niuansów, których spodziewać by się można w thrillerze psychologicznym. W ostatecznym rozrachunku trzeba jednak oddać autorowi, że podszedł do postaci głównego czarnego charakteru w odrobinę niecodzienny sposób, trochę inny niż zazwyczaj w tego typu literaturze.
Co najdziwniejsze, Zimne ognie, chociaż przegadane, nie są do końca złe. Simon Beckett ma niewątpliwy dar narracyjny i gdyby nie hasło na okładce (thriller psychologiczny) możliwe, że odbiór tej powieści byłby odrobinę inny. Trudno powiedzieć czy diametralnie różny – raczej w to wątpię – ale na pewno pozbawiony obietnic, które pozostają w znacznej mierze bez pokrycia.
Słowem zakończenia powiem, że jest to książka na jeden wieczór. Czyta się ją szalenie szybko, mimo zgrzytania w międzyczasie zębami na to, że tak długo nie widać w niej thrillera. Zdradzę, że w końcu się on pojawia. Może i nie najwyższych lotów, ale jednak. Niektórzy może nawet polubią go w takiej odmianie, bardziej stonowanej i spokojniejszej, jednak w ostatecznym rozrachunku „Zimne ognie” to średniak, o którym się szybko zapomina.