Czytaliście kiedyś książkę, która wgniotła Was w glebę swoim klimatem, a jednocześnie rzuciła na kolana swym niepowtarzalnym stylem? Ja czytałem. Ta powieść nosiła tytuł „Zero”, a jej autorką była, mało mi wówczas znana, Kathe Koja.
Czasami do powstania świetnej książki wystarczy genialny pomysł. Czy straszył Was już ktoś dziurą w podłodze? Nie sądzę… A czy jest coś bardziej metaforycznego i jednocześnie dosłownego (dosadnie dosłownego), niż urzeczywistnienie pustki egzystencjalnej bohatera, jego niespełnienia zarówno w życiu osobistym jak i zawodowym, poprzez ukazanie realnego bytu, otchłani, źródła lęków i fascynacji, żyjącej nibydziury?
Z kolei niekiedy książkę opartą na marnym pomyśle ratuje doskonały język, którym posługuje się autor.
Gdy zderzają się ze sobą dwa przejawy geniuszu – rewelacyjny pomysł i nie ustępujący mu w niczym język powieści, wtedy powstaje pewien osobliwy twór, jaki zwykliśmy nazywać arcydziełem.
A „Zero” jest właśnie arcydziełem, co do tego nigdy nie miałem wątpliwości.
Książka ta była debiutem Kathe Koji, debiutem, który rzucił na kolana amerykańską krytykę i był wielokrotnie wyróżniany różnymi nagrodami literackimi (między innymi Bram Stoker Award i Locus Award). Oto nagle okazało się, że horror może być gatunkiem literackim, w łonie którego rodzą się dzieła wielkie, przełomowe, dostrzegane przez mainstream.
Nie ukrywam, że powieść ta jest jedną z moich ulubionych książek. Z takim pomysłem i z takim jego wykonaniem wcześniej się nie zetknąłem. Nawet ci, którym się ta książka nie spodoba (a może się nie spodobać, bo jest trudna jak dzieła Kafki, i chora jak Clive Barker w swoich „najlepszych” latach), będą musieli o niej powiedzieć, że jest oryginalna. Tak, „oryginalna”, to pierwsze słowo, jakie wszystkim czytelnikom przyjdzie do głowy. Niepowtarzalna pod każdym względem. Osobliwie poetycka.
A o czym opowiada? O artystach, Koja zawsze pisze o artystach, bo i w takich kręgach się obraca, a sama również wielką artystką jest. Na przykładzie „Zero” widać najlepiej, jaka jest różnica między pisarzem-artystą, a pisarzem-rzemieślnikiem. Weźmy Kinga. Niektórzy mówią, że artysta, ja mówię, że rzemieślnik, ale za to rzemieślnik najwyższej klasy. Przeczytajcie najpierw jakąś dowolną książkę Kinga, a potem dowolną książkę Koi. I zobaczycie, kto artysta, a kto rzemieślnik.
Ale wróćmy do artystów w „Zero”. Zupełnie jałowa jest ich egzystencja. Chcą za wszelką cenę przełamać dręczącą ich nudę. Są gotowi zrobić wszystko, dlatego tak bardzo fascynuje ich nibydziura, ten obcy proces, z którym się zetknęli, a który nieuchronnie prowadzi ich ku transformacji. Transformacji ku czemu? Tego nie zdradzę, każdy sam musi się dowiedzieć.
Podsumowując – arcydzieło horroru i arcydzieło literatury w ogóle. Książka mroczna, miejscami chora, wciągająca i fascynująca jak sama nibydziura. Kathe Koja zadebiutowała na takim poziomie, do jakiego niektórzy wybrańcy dochodzą po wielu latach literackiej kariery. A jej przyszło to tak łatwo. Cóż, geniusze zdarzają się rzadko, ale jak już się trafią, pozostaje wstać i bić brawo, ewentualnie przyklęknąć na jedno kolanko. Co też niniejszym czynię.