Chociaż Magdalena Maria Kałużyńska debiut ma już dawno za sobą, jej nazwisko nie zyskało wśród wielbicieli polskiej grozy zbyt dużej popularności. Dlatego nic dziwnego, że ja również nic wcześniej o niej nie słyszałam. Ani rekomendacji, ani gorzkich słów krytyki. Taka nie skażona żadnego rodzaju oczekiwaniami lektura ma w sobie wiele uroku i postanowiłam nie psuć tej atmosfery choćby przeczytaniem blurba z okładki. Żadnych oczekiwań, uprzedzeń, tabula rasa, czyli idealne warunki do recenzowania.
Okazało się, że powieść „Ymar” to miszmasz typowych zagrywek z horrorów, bardziej filmowych niż literackich, który mimo mało oryginalnych i raczej rozczarowujących składników okazał się być strawą nie tylko lekkostrawną, ale też przynoszącą całkiem przyjemne doznania. Nic tu nie jest wybitne, ani nawet bardzo dobre – i bohaterowie nie zachwycają, i większość elementów zagadki skądś zgapiona, a mistycyzm niezbyt bogaty. A jednak w wyniku jakichś niezwykłych interferencji, reakcji czy może idealnie dobranych przypraw, całość czyta się z zainteresowaniem.
Po książce widać, że Kałużyńska wychowała się na filmowych horrorach – nawiązania do typowych rozwiązań fabularnych, a nawet wręcz kalki powtarzanych chyba w każdym tego typu filmie scen są tak częste, że mogą mocno zepsuć początek lektury. Niektóre, jak przestawienie daty na nagraniu z przesłuchania, są tak ograne, że aż trudne do przyporządkowania konkretnemu filmowi. Inne można łatwo zidentyfikować: odtwarzanie owego materiału filmowego w różnych programach, żeby podejrzeć ucięty wcześniej brzeg ekranu jako żywo przypomina słynne rozciąganie obrazu z morderczej kasety z „The Ring”.
Całe szczęście, Kałużyńska nie ogranicza się tylko do tego, co typowe: jej powieść pełna jest bardzo ciekawych rozwiązań narracyjnych, które z czasem absorbują całą uwagę czytelnika, nie pozwalając mu na zbyt długie rozwodzenie się nad słabszymi punktami „Ymaru”. Tak jest chociażby z dialogami, w których w oczy kłuje brak istotnych różnic w stylu wypowiadania się kolejnych bohaterów: wszyscy mają takie samo poczucie humoru, używają podobnych sformułowań i czasami całość brzmi jak monolog schizofrenika. Jednak są na tyle dynamiczne, że szybko przestajemy zwracać uwagę na ich mankamenty.
Kałużyńska z miejsca przebija dokonania tak lubianych pisarzy jak Cichowlas i Kyrcz, chociażby w warstwie stylistycznej i narracyjnej. Dlatego „Ymar”, choć w wielu aspektach jest powieścią bardzo niedoskonałą, jak najbardziej nadaje się do lektury i można ją z czystym sercem polecić uwadze wielbicieli polskiej grozy.