New York, New York!
Bardzo ostrożnie zabieram się do czytania powieści kryminalnych, których akcja rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, słusznie rozumując, że skoro miejsce właśnie takie, to i autor tamtejszy. Tymczasem z okładkowego opisu wywnioskowałam, że Warren Ellis, twórca Wzorca zbrodni, pochodzi z Wielkiej Brytanii. Fakt ten uspokoił mnie, bowiem nie mam najlepszego zdania o współczesnej amerykańskiej literaturze kryminalnej, za to o angielskiej już jak najbardziej pozytywne (że wspomnę jedynie Iana Rankina, a z nieco strasznych – zacną Caroline Graham).
Wzorzec zbrodni, przyznać należy, to rzecz nietuzinkowa. Przede wszystkim ze względu na wyjątkowo skomplikowany pomysł na intrygę kryminalną, usytuowanie wszystkiego w kontekście historii miasta – co czyni je pełnoprawnym „bohaterem” narracji – a wreszcie intrygująco irytujące postaci, z których główna – detektyw John Tollow – odznacza się niezwykłą erudycją, olśniewając też ekscentryzmem i uwodząc oczytaniem. Książki są bowiem rodzajem fetyszu dla protagonisty, który nie tylko otacza się nimi w przestrzeni prywatnej, lecz czyni to również na terytorium służbowym. Konkretnie zaś wypełnia nimi policyjny samochód, przez co niekiedy brak tam miejsca dla aresztanta. Ów urokliwy feblik detektywa niewątpliwie zresztą przydaje się podczas prowadzonego przezeń śledztwa, a to – trzeba dodać z uznaniem – nie należy do najłatwiejszych. Przede wszystkim z tego powodu, że wiąże się ono ze śmiercią partnera Johna; zresztą incydent ten ma miejsce zaraz na samym początku, stając się zdarzeniem inicjującym rozwój akcji. Obaj policjanci przyjmują bowiem wezwanie do nagiego i uzbrojonego mężczyzny, który terroryzuje mieszkańców jednego z nowojorskich budynków. Po strzelaninie, zwieńczonej spektakularną śmiercią tak partnera Tallowa, jak i uzbrojonego nudysty, detektyw dokonuje zdumiewającego odkrycia. Otóż w zamkniętym mieszkaniu 3A znajduje się coś w rodzaju składu broni palnej, a dokładniejsze śledztwo wykazuje, że każda ze zgromadzonych tam sztuk broni posłużyła do dokonania frymuśnego zabójstwa. Każdego pistoletu (lub rewolweru, etc.) użyto jednokrotnie, ze skutkiem śmiertelnym, a żadna ze spraw nie została do tej pory rozwiązana. Tajemniczość i skomplikowanie sprawy daje asumpt przełożonej Johna do odwołania go z przymusowego urlopu (wszak fragmenty mózgu partnera Tallow znajduje jeszcze następnego dnia na własnej marynarce!) i przydzielenia go do śledztwa. Pomóc mu w tym mają członkowie CSU (Crime Scene Unit), Scarlatta i Bat, których elokwencja równa jest ich nietuzinkowości.
Atutem powieści jest niewątpliwie intryga kryminalna, która splata się w misterny konstrukt, jest logiczna, spójna i niepozbawiona uroku. Postaci wykreowano z nieco mniejszą dbałością, stawiając raczej na wyróżnianie się niż pogłębiony rys psychologiczny. Nie dość, że dostajemy tu w pakiecie „przepisową” lesbijkę (czyli stereotypowo wyszczekaną, agresywną, o dość nieskomplikowanym podejściu do świata), równie kliszowego nerda, który w wolnych chwilach zabawia się rozmaitymi wynalazkami, a każdemu mówi, żeby się „odpieprzył” (także w wersji zdecydowanie mniej… jakby to ująć… stonowanej), to jeszcze główny bohater jest człowiekiem niby próbującym się zmagać z jakimiś demonami własnej psychiki, lecz tymczasem śmierć przyjaciela znosi nadspodziewanie dobrze. By nie napisać – obojętnie. Niby mu żal, ale w zasadzie kiedy tylko narrator pamięta, żeby towarzyszyły protagoniście jakieś oznaki żałoby.
Seryjny morderca też nieco rozczarowuje, zwłaszcza że jest to figura tak mocno lubiana przez odbiorców kultury popularnej, że przy odrobinie kreatywności można w istocie stworzyć antagonistę nietuzinkowego. W konstrukcji tej postaci pojawia się znów ta właściwa Ellisowi predylekcja do przekombinowywania i w rezultacie otrzymujemy nie postać, lecz karykaturę, skarlałe wcielenie ikony mordercy wielokrotnego.
Z drugiej wszak strony autor w sposób ujmujący kreśli obraz miasta skażonego zbrodnią, czyniąc to metoda intrygującą. Otóż Tallow ma zwyczaj podczas jazdy samochodem słuchać policyjnego radia, w którym oczywiście pojawiają się informacje o aktualnie popełnianych zbrodniach. To właśnie te komunikaty tworzą atmosferę bezustannego okrucieństwa, ustawicznych zbrodni, dokonywanych na przytłaczająco wiele sposobów. Makabryczny świat otaczający bohaterów współgra z wyjątkową deprawacją ściganego przez nich mordercy. W sposób niezwykle plastyczny potrafi Ellis kreślić również rozmaite koincydencje, incydentalne prześlizgiwanie się obok siebie mordercy, tropiącego go detektywa oraz ludzi, którzy powiązani są ze sprawą. Pisarz dokonuje tego z ogromną precyzją, wplatając w tok akcji kolejne elementy topograficzne, ludzi, zdarzenia, także te historyczne.
Rzeczywistość budowana w powieści wydaje się fascynująca, podobnie jak sama zagadka kryminalna. Wprawdzie brakuje mi tutaj tego, za co tak uwielbiam polski, skandynawski, francuski i hiszpański kryminał, a więc jakiegoś szczególnego rysu charakterologicznego postaci, wyrazistości przestrzennej czy społecznych odwołań, niemniej jednak Wzorzec zbrodni uznaję za powieść udaną i godną polecenia jako lekturę niewymagającą acz sympatycznie intrygującą.