Wampir z przypadku

Wampiryzm to temat przerabiany na tysiące różnych sposobów, czasami naprawdę pomysłowych, czasami zwyczajnie bzdurnych. Zdarzało mi się prychać z irytacji, gdy jakiś autor marnował mój czas po raz setny tłumacząc, że ten cały czosnek to wymyślił Stoker, zdarzało się też, że z uznaniem kiwałam głową, gdy ktoś wpadł na ciekawy pomysł i potrafił go świetnie wykorzystać w fabule książki. Gdyby takie „nowinki” oceniać od jednego do dziesięciu, te z „Wampira z przypadku” ode mnie dostałyby jakieś 0,5. Pytanie nie brzmi, czemu tak mało, raczej za co te pół punktu – a no za to, że te wszystkie bzdury o „lepszych” i „gorszych” wampirach tak naprawdę miały marginalne znaczenie w całej powieści.

Zacznijmy od fabuły. Narratorem książki jest student Andriej, który po pijaku wraz z przyjacielem Wowką słowiańskim zwyczajem nie odmawia, gdy na ulicy ktoś częstuje go napitkiem, zupełnie przypadkowo okazującym się wampirzą krwią. Z tego też powodu budzą się odrobinę przewrażliwieni na punkcie światła (choć to można by zwalić na kaca-giganta) i z przerośniętymi kłami. Pierwsza dolegliwość szybko mija, a druga okazuje się być… mobilna. I tak oto dwaj studenci na wakacjach wracają do swoich codziennych zajęć, czyli kłócenia się z rodzeństwem, migania się od domowych porządków i spania do południa, okazjonalnie walcząc z wilkołakami i innymi wampirami. Łot i cała historyja – pojawia się w niej jeszcze dwóch Drakulów i w zasadzie to wszystko.

Nie zwracałabym uwagi na, pokuszę się o eufemizm, nudnawą fabułę, gdyby nie to, że „Wampir z przypadku” nie jest nawet dobrą komedią. Na pierwszy rzut oka widać, że w założeniu miało być bardzo śmiesznie, bo Andriej opowiadając swoją historię co i rusz rzuca jakiś żart. Już pierwsza scena – przedstawiająca budzącego się na kacu studenta – mogłaby być nawet zabawna, gdyby… napisał ją ktoś inny. Znam debiutantów, którzy piszą lepiej. Ba! Znam takich, którzy nie wysilając się potrafią być bardziej zajmujący i śmieszni niż wyciskający z siebie siódme poty Andriej, który jest chyba zupełnie beznadziejnym przypadkiem, bo nie udało mu się mnie nawet raz rozśmieszyć, a książka ma przecież prawie trzysta stron.

Nie myślcie też, że znajdziecie w tej książce jakąś grozę, nigdy w życiu! Są fragmenty, wydrukowane w kursywie, które ewidentnie miały być zagadkowe i niepokojące, a być może nawet – och! ach! jakie piękne słowo! – enigmatyczne, ale wyszło jak wyszło… czyli do bani.

„Wampir z przypadku” nie jest ani dobrym horrorem, ani choć odrobinę zabawną komedią, a do tego nie ma nawet interesującej fabuły. Najzwyczajniej w świecie nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby czytać tę powieść. Nawet jeśli jest wielbicielem literatury wampirycznej.

Wampir z przypadku

Tytuł: Wampir z przypadku

Autor: Ksenia Basztowa

Wydawca: Fabryka Słów

Data wydania: marzec 2009

Format: 296 s.

Cena okładkowa: 27,99

Opis z okładki:

Wszystkich fantastów, ze Stokerem na czele, powinno się wbijać na pal! - Wład Palownik vel Drakula Imaginuj sobie: po imprezie, z której niewiele pamiętasz, widzisz w lustrze swoje górne kły. Długie i zaostrzone, jak z horroru. Nic tylko wyć: Auuu?Wujku Stefciu Kingu, gdzie jesteś!  I to nowe towarzystwo. Blade typy, wilkołaki, nocni łowcy, dzienni łowcy, facet w czarnym płaszczu, który podaje się za Drakulę i drugi, ze szramą przez całą gębę, który też tak twierdzi? Z drugiej strony - nie zabija cię światło, a sam widok krwi odrzuca. Kim więc jesteś? Jeszcze człowiekiem, już wampirem czy może jakimś wampirzym wypierdkiem?   Andriej, kandydat na tłumacza i Wowka, student prawa, poczciwe, zabawowe chłopaki z blokowisk, wplątują się w 157 odcinek transylwańskiej telenoweli? Lektura bezcenna w wypadku wampirów z przypadku!

Przewiń na górę