„W sieci kłamstw” to pierwsza część cyklu, którego głównymi bohaterami są wzięta psycholog włoskiego pochodzenia, doktor Grace Lucca oraz czarnoskóry, adoptowany przez żydowską rodzinę policjant Sam Becket. Ich drogi krzyżują się z powodu nastoletniej Cathy Robbins, której rodzice zostali brutalnie zamordowani w ich mieszkaniu w Miami Beach. Mała nie pamięta niczego poza tym, że położyła się spać, a rano obudziła się cała we krwi, obok martwych matki i ojca. Choć ledwie dwunastoletnia, Cathy staje się główną podejrzaną, a doktor Lucca decyduje się zostać jej psychologiem. Niestety to dopiero początek morderstw, a wiara Grace w niewinność dziewczynki zostaje wystawiona na próbę.
Najlepszą częścią „W sieci kłamstw” jest właśnie początek. Hilary Norman dała swojej książce idealny punkt do rozpoczęcia wciągającej fabuły, pełnej zaskakujących zwrotów akcji i mrocznych tajemnic. Zawsze podobały mi się thrillery z dziećmi w roli głównych podejrzanych, bo przy odpowiedniej konstrukcji postaci i wprawnym piórze autor może wodzić czytelnika za nos i wywoływać u niego nieustanne wątpliwości co do niewinności skądinąd uroczego dziecka. Poza tym o ile w XXI wieku nikogo nie dziwi nikczemność dorosłych, o tyle za okrucieństwem młodocianych przestępców zazwyczaj stoi rodzinna tragedia, dramat z wczesnego dzieciństwa lub trudna do zdiagnozowania choroba psychiczna – jednym słowem: doskonałe pole do działań dla detektywa i żer dla wielbiciela tego typu literatury. Niestety, Hilary Norman nie wykorzystała drzemiącego w zalążku akcji potencjału i dalsza część powieści bywa nużąca. Owszem, samo zakończenie – choć w pewnym sensie wręcz oczywiste – daje sporą satysfakcję i pokazuje, że autorka nie poszła na łatwiznę. Po drodze serwuje też sporą zmyłkę i nie do końca wyjaśniony wątek, który nie tylko trzyma w napięciu, ale też porządnie zaskakuje i chyba stanowi największy plus całej powieści.
Niestety, minusów jest całe mnóstwo, poczynając od nieznośnie denerwującego stylu. W dużej mierze jest to wina tłumacza i redakcji, którzy pokpili sprawę koncertowo. Niektóre dialogi są tak katastrofalnie źle przełożone, że przyprawiają o zgrzytanie zębów każdego filologa, a przeciętnego czytelnika skutecznie odstręczają od lektury. Trudno mi uwierzyć, że tak poważne wydawnictwo jak Prószyński i S-ka zdecydowało się puścić taki bubel. Kwestie Cathy są tak drętwe i dziwaczne, że czytelnik od razu zaczyna podejrzewać, iż z małą jest coś mocno nie w porządku, mimo niezmąconej wiary doktor Lucci. Nad drugą częścią cyklu, „Ostatnim razem”, pracował już inny tłumacz i trzeba przyznać, że narracja jest dużo bardziej znośna, choć, jak widać, styl Hilary Norman dalej pozostawia wiele do życzenia.
Drugą poważną wadą powieści jest konstrukcja postaci. Sam i Grace są tak kryształowi, że czasami aż mdli od ich słodkiego migdalenia i nieustannych rozterek moralnych. Jak na gliniarza, Sam za bardzo przejmuje się każdą z prowadzonych spraw, a jego smutna historia zrelacjonowana w toku powieści jest do bólu typowa: śmierć dziecka, rozwód, samotne życie. Trochę kolorów dodaje mu jego pasja do śpiewu, która, przyznaję, nie jest klasycznym hobby literackiego detektywa. Niestety dobrotliwa i ufna Grace jest czasami wręcz przesłodzona. Miłość, jaką okazuje wszystkim dokoła jest sztuczna, a sama doktor Lucca jest raczej archetypem kochanej mamusi, a nie sprytną psycholog, która próbuje pomóc w rozwiązaniu skomplikowanej zagadki kryminalnej.
Nie jestem pewna, czy warto poświęcić książce swój wolny czas. Na rynku znalazłby się pewnie tuzin ciekawszych thrillerów. Jak ktoś już przeczyta je wszystkie, może potem sięgnąć po „W sieci kłamstw”, ale nie gwarantuję, że się nie zawiedzie.