„Kto sieje wiatr…
… zbiera burzę” jest bardzo słusznym porzekadłem, zwłaszcza gdy odnieść je do perypetii bohatera powieści Chrisa Tvedta Uzasadniona wątpliwość. Kryminał norweskiego pisarza stanowi bowiem klasyczną ilustrację prawidłowości, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, a kto raz wda się w interesy z niewłaściwymi ludźmi, ten zawsze za to płaci. Nie inaczej rzecz się ma w wypadku Mikaela Brenne, adwokata w średnim wieku, o średnich dochodach, ze średnim talentem do budowania relacji z kobietami. Wypalenie zawodowe sprawia, że protagonista pragnie zmiany i w momencie, gdy dostaja szansę, by to marzenie zrealizować, po prostu z niej korzysta. Mimo że doskonale wie, iż jego decyzja – jak wszystko inne w jego życiu – jest średnio właściwa. Propozycja współpracy z serbskimi gangsterami otwiera mu wszakże nowe możliwości, zwłaszcza te finansowe, sprawiając, że przez krótki czas wszystko wydaje się prawnikowi względne. Cynizm jako determinanta nie jest jednak dla Brennego wygodny i mężczyzna powoli zaczyna zdawać sobie sprawę, jak ogromny błąd popełnił.
Trzeba przyznać, że Tvedt napisał powieść nie całkiem przynależącą do proponowanego w okładkowym opisie nurtu „kryminału rozgrywającego się na sali sądowej”, ponieważ taka kategoryzacja jest po prostu dla autora niesprawiedliwa. Cóż bowiem z tego, że istotnie sporą część książki zajmują opisy prawnych procedur (plus za autentyfikację!), potyczki sądowe i wzmianki o regulacjach prawnych, skoro nie to stanowi trzon tego niebanalnego utworu? Pokazano tutaj czytelnikowi coś więcej niż spektakl na sali rozpraw: oto przed oczami odbiorcy wykreowany został świat, którego istnienia wszyscy się domyślają (ba, są w zasadzie pewni), ale nie chcą przyjąć do wiadomości. To właśnie wokół tej mrocznej rzeczywistości, w którą dobrowolnie wkracza Mikael, zogniskowana zostaje fabuła. Tvedt w taki sposób kreśli przeżycia bohatera, że nie pozostawia cienia wątpliwości, iż relacje ze złem piętnują, powodując, że człowiek po prostu zaczyna nim nasiąkać.
Nie inaczej dzieje się z protagonistą, który z wolna – i bezwolnie – poddaje się wpływowi. O zatapianiu się w relatywizmie moralnym świadczą zresztą nie tylko wszystkie aspekty pracy dla gangsterów, ale choćby i brutalne seksualne fantazje, wyzwalane przez klasyczną dla konwencji noir kobietę fatalną. Brenne całkowicie pogrąża się w tej relacji, niby uświadamiając sobie, że to nie jest niewiasta dla niego, lecz dotychczasowa nuda czy stagnacja w związkach (bardzo zresztą luźnych, opartych na dążeniu do zaspokojenia potrzeb cielesnych) niejako pozbawiają protagonistę resztek obiektywności. Także oczami bohatera – będącego jednocześnie narratorem, co umożliwia odbiorcy wniknięcie w jego stany emocjonalne, światopogląd czy sposób myślenia oraz kalkulacji ryzyka – obserwować możemy powolne „osuwanie się” w rzeczywistość ciemnych interesów oraz ludzi, którzy nie wahają się przed użyciem przemocy. Obaj sportretowani w powieści Serbowie, będący szefami Brennego, są psychopatami, nierozumiejącymi potrzeb innych niż własne. To oni kształtują świat wedle własnych zasad, a te są bardzo klarowne: kiedy ktoś postąpi nie tak, jak sobie tego życzą, ponosi konsekwencję niesubordynacji. I żaden – ani pozornie przyjacielski Slavo, ani otwarcie niezrównoważony, agresywny Mike – nie potrafi powstrzymać się przed przemocą, uznając ją za jedyny właściwy środek do osiągnięcia celu. Ten tok rozumowania, a co więcej – postępowania – ma charakter epidemiczny; wszak nie od dziś wiadomo, że przemoc rodzi przemoc, niekiedy zaś strach przed nią bywa równie inspirujący.
Tvedt oryginalnie buduje intrygę, zwodząc czasem czytelnika poprzez mylne tropy. Autor jest mistrzem stwarzania pozorów, kreowania sytuacji, w których nie wszystko jest takie, jakie wydawało się być. W tym gąszczu zagadek (także ludzkich, wszak także osobowości są tutaj nietuzinkowe i – że tak powiem – osobliwe), niejako w charakterze kontrapunktu, pisarz wplata w fabułę aspekty umożliwiające bohaterowi dokonanie swoistego zadośćuczynienia. I te momenty przekonwertowywania oglądu rzeczywistości, przeobrażenia moralnego są jedną z największych zalet powieści.
Za niewątpliwą wadę uznaję natomiast nazbyt oszczędny, minimalistyczny styl wypowiedzi literackiej. Być może warstwa językowa oddawać miała specyfikę zachowań ludzkich, zwłaszcza w odniesieniu do interakcji Mikaela z innymi ludźmi, jednak nagminne unikanie dłuższych zdań jest dość irytującą manierą. Która w dodatku przynosi szkodę przy konstruowaniu niektórych scen. Zgodzę się jednak, że na pewno wspomaga budowanie rzeczywistości całkowicie pozbawionej ciepła, determinowanej procedurami lub regułami gangsterskimi, gdzie bark miejsca na sentymenty, bliższe związki czy choćby współczucie. W tym wymiarze zredukowanie długości wypowiedzeń jest jak najbardziej zasadne, choć na dłuższą metę nieco męczące. Mimo wszystko jednak Uzasadniona wątpliwość jest powieścią dobrą; nie wybitną, lecz interesującą, co sprawia, że warto dać czytelniczą szansę drugiemu tomowi przygód Brennego – Na własną rękę. Co z tego wyniknie? Obiecuję zdać relację.