„Czerń” to pierwsza z czterech mikropowieści z najnowszego projektu Mai Lidii Kossakowskiej. Dotychczas autorka pisała raczej w konwencji fantasy – jej „Siewca Wiatru” to obok „Kłamcy” Jakuba Ćwieka najbardziej znany przykład polskiej angel fantasy, a i „Ruda Sfora” razem z „Zakonem Krańca Świata” miały raczej więcej wspólnego z tym gatunkiem niż literaturą grozy. Tymczasem „Upiór Południa” to rasowy horror. Akcja pierwszej części dzieje się we współczesnej Afryce, a jej bohaterami oprócz korespondenta polskiego pochodzenia, Jacka Wilczyńskiego, są egzotyczni bogowie, duchy i czarownicy. Jack wraca na tą spaloną słońcem i zaplamioną krwią ziemię, bo nachodzi go upiór – jego przyjaciel Jacques, który ciągnie za sobą swąd spalonego ciała. Afryka w „Czerni” jest jak narkotyk – niszczy i przynosi ból, ale jednocześnie sprawia, że nie możesz żyć bez jej brutalnej magii.
Kossakowska sięga po narrację z, zasługującej już chyba na miano kultowej, powieści „Fight Club” Chucka Palahniuka. Wykorzystuje ją, trzeba zauważyć, bardzo umiejętnie. Stworzone przez nią monologi Jacka idealnie współgrają z przedstawionym w powieści upałem, magią i posoką. W odpowiednich, krwistych, momentach stają się niemal impresjonistyczne – narrator przywołuje z pamięci różnorodne obrazy, porównując je do bieżących wydarzeń, relacjonując raczej towarzyszące im emocje niż to, co się naprawdę dzieje. A wszystko to tonie w żywych, bardzo plastycznych i utrzymanych w brunatnej tonacji opisach godnych rasowej autorki horrorów. Mogłam się tego spodziewać, bo już w finale drugiej części „Zakonu Krańca Świata” Kossakowska pokazała, że nie w angel fantasy realizuje swoje zdolności, ale raczej w makabrycznej literaturze grozy.
Na uwagę zasługuje również samo wydanie. Zazwyczaj o tym nie wspominam, bo recenzje nie oceniają wydawnictwa, ale same utwory. Takiej „Historii pana B.” Clive’a Barkera nie pomogło nawet świetne, bardzo oryginalne wydanie. Wydaje mi się jednak, że w przypadku „Upiora Południa” warto wspomnieć o rewelacyjnych ilustracjach autorstwa Dominika Brońka oraz niezwykłej okładce z bardzo umiejętnie oddaną „wiekowością” książki, którą wykonał Piotr Cieśliński. Można oczywiście trochę ponarzekać – że cztery cieniutkie książeczki, 25 zł każda zamiast jednej grubszej za góra 40-50 zł, że wydawane co miesiąc, zamiast wszystkie na raz… ale tak naprawdę te cztery maleństwa cieszą oko jak mało co na naszym rynku wydawniczym.
Już sam pomysł na cztery gorące mikropowieści, każda w innym stylu i z innym tematem, jest świetny, ale dopiero jego wykonanie pokazuje prawdziwy talent Kossakowskiej. Tak niezwykłej narracji i fantastycznie budowanego klimatu dawno nie widziałam. Dostałam więcej, niż oczekiwałam, chociaż spodziewałam się dobrej lektury. Uwielbiam takie niespodzianki.