Zgodnie z ubiegłoroczną zapowiedzią Marcina Świetlickiego mamy w tym roku możliwość zapoznania się z kontynuacją powieści „Dwanaście”, uznanej za jeden z najciekawszych polskich kryminałów ubiegłego roku. Biorąc pod uwagę, że gatunek ten najwyraźniej budzi się do życia, a wydawcy wreszcie zaczynają go zauważać, to oczekiwania czytelników wobec „Trzynaście” są zapewne dość duże.
Tym razem mistrz, bohater powieściowego debiutu Świetlickiego, staje przed nowym wyzwaniem, jakim jest dla niego wyjazd do stolicy. Trzeba przyznać, że ten manewr pozwolił autorowi uniknąć nudnawej nieco powtórki scenariusza z pierwszego tomu. Po lekturze kilku stron łatwo dojść do wniosku, że oto mamy przed sobą odgrzewanego kotleta, a tymczasem Świetlicki celowo łamie naczelną zasadę hitchcockowskiego thrillera i próbuje uśpić naszą czujność. Okazuje się, że wychodzi mu to rewelacyjnie. Już spodziewałem się, że po kryminale, jakim było „Dwanaście”, mistrz ma stać się głównym aktorem w menelskiej powieści obyczajowej spod znaku Pilcha. Tymczasem w pewnym momencie akcja skręca, bohater zaczyna działać, a „Trzynaście”, niczym rozpędzony tramwaj o takim właśnie numerze, zmierza w stronę thrillera. Wszystko jest tu na swoim miejscu: trup, wątek miłosny, a nawet odrobina niepoprawnej seksualności. Patrząc pod tym kątem mamy do czynienia ze sporym rozwojem zarówno samej formuły powieści Świetlickiego, jak i postaci mistrza, który dzieli się z nami swoim sarkastycznym humorem i poglądami. Te ostatnie mogą nie przypaść do gustu zwłaszcza mieszkańcom Warszawy.
Jednocześnie mamy wciąż do czynienia z bardzo podobną jak w pierwszym tomie poetyką. Język literacki jest niewątpliwie językiem krakowskiego poety. Również sam sposób patrzenia na świat jest konsekwencją doświadczeń, jakie ma za sobą pisarz-poeta. Mam jednak wrażenie, że przy drugim tomie perypetii mistrza mamy do czynienia z okrzepnięciem stylu, co w rezultacie wychodzi książce na dobre.
W moim własnym odczuciu „Trzynaście” przerasta swój pierwowzór. Znacznie więcej tu, typowego dla Świetlickiego, czarnego humoru. Całość wygląda tak, jakby Woody Allen chciał nakręcić film według Raymonda Chandlera w polskich realiach. To bardzo karkołomne porównanie, ale taka właśnie jest ta powieść.