Pisanie, że The Wanderers jest bardzo podobne do The Walking Dead to trochę pójście na skróty, ale to prawda: podobieństwa są uderzające, szczególnie w samej konstrukcji fabuły, gdzie przez pierwszą połowę książki zbieramy ocalałych, by potem przeciwstawić im Bardzo Złego Człowieka w stylu choćby Gubernatora (choć występujący w książce kaznodzieja jest o wiele bardziej demoniczny, głównie przez niezwykły dar bycia ignorowanym przez zombie).
Książka zaczyna się dość leniwie i nieco sztampowo – ale jak nie sztampowo przedstawić w gruncie rzeczy powtarzaną już setki razy historię epidemii zombie? – a potem autor zapoznaje nas z bohaterami, jeden po drugim, opowiada nam, jak przetrwali, czasem też jak wyglądało ich życie przed apokalipsą. Z czasem zbierają się najpierw w dwie, a potem w jedną dużą grupę. Po drodze ginie kilka osób – akurat tyle, by nieco przetrzebić zbyt liczną gromadę postaci i nieco poruszyć czytelnikiem. Chociaż muszę przyznać, że mało ruszały mnie śmierci w tej książce; mam wrażenie, że w ogóle nie zżyłam się z bohaterami, a najbardziej poruszyła mnie postać wprowadzona w jednym z rozdziałów tylko po to, by ją uśmiercić, z czym autor się w ogóle nie krył. Nie ma w tej książce zbyt wiele prawdziwych, głębokich dramatów ludzkich – autor chyba w ogóle nie próbował iść w tym kierunku, wszelkie tragedie to są takie tragedie w wersji pop: utrzymują zainteresowanie czytelnika i dopełniają historię, ale nie mają być ambitne i prowokujące do przemyśleń; nie bardziej niż te widywane w kinowych blockbusterach. Ale to nie jest do końca zarzut: moim zdaniem to konsekwencja wyboru autora i obranej przez niego drogi, idealnie komponuje się z całą powieścią, która nie jest ani głupia, ani poważna, jest po prostu godziwą rozrywką dla fana gatunku.
Jeżeli chodzi o postaci to powiedziałabym, że są… generyczne. W zasadzie poza standardy grane w tej konwencji szczególnie nie wychodzą: mamy młodą dziewczynę, babkę-twardzielkę, lekarza-geniusza, supermądrego i odważnego Pana Idealnego, etc. Część bohaterów nie zostaje w ogóle w pamięci, ale też nie mogę powiedzieć, żeby autor całkiem położył kreację bohaterów: rzekłabym raczej, że są po prostu poprawne, nic więcej. Za to z pewnością bardzo ciekawy jest główny czarny bohater, czyli kaznodzieja. Jest demoniczny – nawet przywodził mi nieco na myśl Randalla Flagga znanego z uniwersum Mrocznej Wieży Stephena Kinga – jednak niestety nieco zbyt szalony, żeby w jego działaniach było miejsce na prawdziwą finezję i inteligencję, do tego jest to postać zdecydowanie jednowymiarowa, a wykrzykiwane przez niego fragmenty Biblii ocierają się o nie do końca zamierzoną śmieszność.
Co do minusów to mam dwa typy: postać Aradny oraz wątek naukowy. Aradna to taki Rick z pierwszego sezonu Walking Dead skrzyżowany z McGyverem. Może troszkę przesada, ale chłopak po prostu wie wszystko, potrafi wszystko, a na koniec jeszcze poświęca się dla całej społeczności. Co do drugiego typu: pomysł, że ocalali byliby w stanie zorganizować w centrum sportowym laboratorium, w którym jeden lekarz zdołałby dokonać skomplikowanych badań i eksperymentów jest równie durny, co wyjaśnienie naukowe tego, jak można być niewidocznym dla zombie.
Pomijając te oczywiste wady, najważniejsze jest chyba to, że całkiem dobrze się bawiłam. The Wanderers dobrze się czyta – autor potrafi budować napięcie, czy to na poziomie poszczególnych scen, czy to w ogólnej konstrukcji powieści. To niezgorszy następca The Walking Dead – dobre, rozrywkowe, krwawe, ale nie przeginające w żadną stronę czytadło, które powinno fanom sprawić frajdę. Oby tylko przełknąć pewną sztampowość i szafa gra.
PS. Angielskie tłumaczenie aż się prosi o porządną redakcję, jak widać, nie tylko u nas bywają z tym problemy ;)