Będąc ostatnio na jednym z festiwali muzycznych zajrzałem na stanowisko z książkami wydawnictwa Vesper i miałem przyjemność przez minutę, może dwie, porozmawiać z jednym z pracowników wydawnictwa. Licytowaliśmy się, czy najlepszą ich książką jest „Terror” czy „Zgroza w Dunwich”, nie było jednak sposobności dylematu rozstrzygnąć. Ja upierałbym się przy zbiorze Lovecrafta, ale jednocześnie odeprzeć argumenty drugiej strony w przypadku powieści Simmonsa byłoby niezwykle trudno, ponieważ jest zwyczajnie znakomita.
W roku 1845 statki Erebus i Terror pod dowództwem sir Johna Franklina wyruszyły na wyprawę w kierunku Archipelagu Arktycznego, by odnaleźć Przejście Południowo-Zachodnie, mające umożliwić opłynięcie Ameryki Południowej. Ekspedycja zakończyła się katastrofą – okręty nigdy nie wróciły do ojczyzny a ich załoga najpewniej w całości poniosła śmierć w okrutny sposób: z głodu, wyczerpania i przeraźliwego chłodu. Wydarzeniom tym poświęcono wiele opracowań i badań, które nawet teraz, ponad sto pięćdziesiąt lat później, nie są w pełni ukończone. Dan Simmons skorzystał zarówno z niedopowiedzeń jak i faktów, by podobnie jak w wydanym dwa lata później „Droodzie” zbudować monumentalną historię, która powala swoim rozmachem.
To zabawne, ile emocji dostarczyć może powieść, której zakończenie zna się jeszcze przed rozpoczęciem lektury. Owszem, nie jest to stwierdzenie może w stu procentach ścisłe, ale od początku wiadomo, że wszyscy bohaterowie umrą w najlepszym razie na ostatnich stronach. Pokazuje to, jak wiele innych elementów poza główną intrygą można zawrzeć w historii, które przykują czytelnika do tomiska na długie godziny. „Terror” to niebezpieczna powieść. Obszerna, powoli się rozwijająca, niemal przeładowana detalami, a jednak niezwykle trudno się od niej oderwać. Simmons musiał wykonać iście tytaniczną pracę, by przygotować się merytorycznie do oprowadzenia czytelnika po pokładach Erebusa i Terroru, uwięzionych w lodowej pułapce. Można poczuć emocje towarzyszące marynarzom operowanym po odmrożeniach i zapadających na szkorbut, można śledzić z bliska przerażający rozwój objawów i skutków tej przypadłości, poczuć sięgający kości chłód, nieziemskie zmęczenie i rozpacz ludzi skazanych na nieuchronną śmierć. A także mordowanych przez tajemniczą, polarną bestię.
Między historyczne spekulacje, bazujące na faktach, wplótł bowiem autor wątek fantastyczny, wprowadzający dodatkowy element grozy. Załoga okrętów dziesiątkowana jest nie tylko przez żywioły i głód. Śledzi ich również istota wyprowadzona przez Simmonsa z wierzeń eskimoskich, większa od polarnego niedźwiedzia, przybywająca znikąd, by dokonać rzezi na załodze. Członkowie ekspedycji Franklina początkowo biorą potwora za przerośnięty okaz niedźwiedzia, szybko jednak okazuje się, że kieruje nim nie tylko głód i bezwzględność ludojada, ale raczej perwersyjna przyjemność płynąca z dziesiątkowania marynarzy. Monstrum rozrywa ich na kawałki, zjada tylko fragmenty ciał i czyni z nimi inne okropności. Bestia nie jest zwykłym zwierzęciem, lecz arktycznym demonem.
Osławione przez H.P. Lovecrafta lodowe góry i pustynie wydają się być wręcz samograjem jeśli chodzi o kreowanie atmosfery niesamowitości. W literaturze i kinie zasiedlali je tak pradawni bogowie jak i istoty z kosmosu. Mitologiczny trop Simmonsa jest równie dobry, niestety nie można tego powiedzieć o wykonaniu. W działaniu lodowej bestii trudno szukać logiki, która wykraczałaby poza konieczność trzymania w napięciu i posuwania do przodu akcji. Bestia nie przeraża, jest raczej potworem z blockbustera niż budzącym grozę niedopowiedzeniem, na które apetyt robiły pierwsze rozdziały. Z przyczajonego w lodowej zamieci koszmaru stała się złośliwym zabójcą ze slashera, który już na wstępie mógłby zakończyć historię w jednej dłuższej scenie makabry. Zamiast tego podejmuje się długiego i niczym nie uzasadnionego nękania załogi statków.
Trzeba jednak uczciwie przyznać Danowi Simmonsowi, że choć jako horror nie jest „Terror” dziełem udanym, na wszystkich innych płaszczyznach to zapierająca dech w piersiach lektura. Porywająca bogactwem detali i barwną galerią postaci. Obok dowódcy tytułowego statku, Franzisa Croziera (którego w teoretycznej ekranizacji mógłby zagrać chyba tylko David Tennant – cóż z tego, że Szkot grałby Irlandczyka, byłby idealny!), powala postać mata-uszczelniacza Hickeya, której transformacja w finale godna jest apokaliptycznych tonów Cormaca McCarthy’ego, wspaniały jest sam John Franklin – który w powieści ma bardzo istotną, ale drugoplanową rolę – porywają dzienniki prowadzone przez szlachetnego, choć nieporadnego doktora Goodsira.
Simmons może być z siebie dumny. Stworzył przejmującą powieść, której rozmach i bogactwo powalają, a mankamenty w ogólnym rozrachunku schodzą na dalszy plan. Kilka słów na koniec o wydaniu Vesper: jest znakomite, od okładki do zwieńczonego serią zdjęć i szkiców historycznych posłowia. Uwielbiam tak wydane powieści, uwielbiam takie historie.