Przedawkowałam – myślę sobie, czytając finał powieści Håkana Nassera Sprawa G – przedawkowałam kryminały i teraz już nigdy żaden pisarz mnie niczym nie zaskoczy! Z przerażeniem wyobrażam sobie moją okropną przyszłość bez detektywistycznych zagadek i autentycznie robi mi się słabo. Dopiero kilka chwil później zdaję sobie sprawę, jak bardzo się pomyliłam, ponieważ olśniewa mnie z nagła, że nie jestem geniuszem, bezbłędnie rozwikłującym każde śledztwo. To ten cholerny Szwed, Nesser, tak doskonale opanował konwencję, że czytelnik – nawet jeśli odgadnie rozwiązanie w połowie książki – ogłuszony zostaje głupotą literackich śledczych, którzy koncertowo paprzą robotę i w związku z tym z rozkoszą przyjrzy się rezultatom owej niekompetencji. Doznawszy tej iluminacji mogę jedynie nagrodzić autora przychylną recenzją i uprzedzić ewentualnych niedowiarków, że wiedza Nessera na temat kryminału naprawę jest rozległa, a Sprawa G to absolutnie rewelacyjna powieść, jeśli się w niej odpowiednio rozsmakować.
Styl Nessera jest bowiem bardzo wysublimowany; w tym konkretnym utworze autor podejmuje się stworzyć rzecz na pograniczu powieści policyjnej i czarnego kryminału (takie eksperymenty są nader ryzykowne) z elementami humoru, makabry (lecz tylko w odniesieniu do specyfiki śmierci) i metafizyki (co zaświadcza zarówno motto, jak i jego finałowe rozwinięcie). Pisałam już kiedyś, że właściwie napisany kryminał to niezwykle skomplikowane dzieło, to wypadkowa talentu, warsztatu, doświadczenia, drobiazgowości, przenikliwości, intelektu oraz pełnej wiedzy o konwencji. Wszystko to charakteryzuje artystyczną działalność Neseera – tutaj nie ma miejsca na przypadkowość, najdrobniejsze fragmenty opisywanego świata muszą do siebie pasować i we właściwym momencie po prostu się uzupełnić.
Sprawa G jest taką powieścią, w której tych rozsypanych cząstek jest naprawę wiele. Po pierwsze akcja rozgrywa się najpierw w późnych latach 80. XX w., a gdy śledztwo wygasa, przeniesiona zostaje do początku lat dwutysięcznych. Bohaterowie starzeją się więc razem ze sprawą, niektórzy włączeni zostają w śledztwo dopiero po tych 15 latach, jakie upływają od zamordowania pięknej i dobrze sytuowanej małżonki Jaana G. Hennena, człowieka o niejasnej, a prawdopodobnie bardzo bujnej przeszłości. Co warto zaznaczyć, perspektywa, z jakiej opisywane są wydarzenia, zależy od tego, który bohater jest w danym momencie pierwszoplanowy – Maarten Verlangen (prywatny detektyw), Van Veeteren czy inni policjanci. Im bliżej finału, tym więcej oglądów sytuacji. Pierwsze sekwencje przypominają do złudzenia czarny kryminał, co Nesser potwierdza w autoironicznym komentarzu Verlangena, który zostaje postawiony w sytuacji do złudzenia przypominającej większość przypadków, z jakimi miał do czynienia bohater powieści Raymonda Chandlera. W czasie odwiedzin enigmatycznej klientki zlecającej dość dziwne zadanie, Verlangen stwierdza w myślach: „klasyka […]. Znowu cholerna klasyka. Nieczęsto się zdarzało, by mógł się poczuć jak Philip Marlowe, w każdym razie nie na trzeźwo. Może więc należało korzystać i ssać ten cukierek najdłużej, jak się da”. Jak postanowia, tak czyni, lecz właśnie wtedy wszystko się komplikuje. Detektyw zostaje bezpowrotnie wplątany w sprawę morderstwa upozorowanego na wypadek i stanowi żelazne alibi dla pierwszego podejrzanego. Żaden ze śledczych zaangażowanych w sprawę nie chce odpuścić, a przypadek z Linden wielu z nich nie daje spokoju przez wiele następnych lat.
Więcej o treści już nie zdradzę, nie jestem sadystką przecież, napiszę za to kilka słów o bohaterach. Tak się bowiem składa, że – formalnie sprawę ujmując – powieść ta jest częścią cyklu, którego bohaterem blurby czynią komisarza Van Veeterena. Jest to jednak spore uproszczenie, bowiem jest on może głównym prowadzącym śledztwa w większości tomów, ale kilkakrotnie zdarza się, że protagonista zostaje odsunięty na drugi plan, jak choćby w Sprawie Münstera lub – żeby daleko nie szukać – właśnie w Sprawie G. Rozproszenie punktów widzenia daje czytelnikowi lepszy ogląd, a co za tym idzie sprawniej przyzwyczaja go do specyfiki książkowej rzeczywistości. To nie bohaterowie stanowią centrum; oni zostają jedynie zaangażowani do śledztwa i jeśli w jakimś stopniu Nesser zdradza szczegóły ich życia prywatnego, czyni to jakby mimochodem, co artystycznie stanowi swoistą kontrę do charakterystycznego dla skandynawskich kryminałów rozmywania się w obyczajowości.
W Sprawie G pojawiają się też charakterystyczne dla czarnego kryminału dość dynamiczne i niekiedy dowcipne dialogi. To tyczy się zwłaszcza znakomicie zrealizowanych scen wielogodzinnych przesłuchań. Jest w powieści obszerny fragment – dokładniej transkrypcja nagrania – będący prawdziwą perełką czytelniczą, ponieważ dobór słów, krótkie zdania, jakie wymieniają ze sobą oponenci są po prostu zachwycająco autentyczne i żywe. Zresztą uroczą drapieżność łączy Nesser – to już w pod koniec utworu – z niezwykle trafnymi spostrzeżeniami na temat upływu czasu, starzenia się, funkcjonowania relacji i więzi na przestrzeni długiego czasu. Van Veeteren i jego koledzy starzeją się bowiem sympatycznie, odnajdując odpoczynek w rozgrywkach szachowych, wysublimowanych trunkach i równie niebanalnych potrawach. Mają też dość snobistyczne zainteresowania – a to sztuka, a to muzyka poważna, a to znów stare książki. Cóż, uroki szwedzkich emerytur najwyraźniej…
Ostatnią kwestią jest fabuła powieści Nessera, która – jak wspomniałam wcześniej – jest niezbyt skomplikowana i miłośnik tego typu konwencji bez trudu odgadnie, jak się sprawy mają i co bohaterów może czekać w finale. Nie o to jednak idzie, by ścigać się z autorem, absolutnie nie; zwłaszcza że ten przewidział sytuację i upstrzył tekst bardzo klarownymi tropami. Każdy, kto kiedykolwiek oglądał policyjne procedurale serialowe, od razu zrozumie, gdzie tak naprawdę leży rozwiązanie i będzie mógł obserwować, jak wiele błędów w śledztwie popełniają policjanci i ile z nich wynika z rozmaitych czynników, niekoniecznie świadomego lekceważenia dowodów. Przeciwnie, Nesser pokazuje tutaj zgoła inny problem, związany z zafiksowaniem się na jednym tylko aspekcie zagadki i zapominanie o wieloparametrowości tejże.
Podsumuję zatem: uważam Sprawę G za rzecz niezwykłą, niemal małe arcydzieło. Lubię Nessera za jego spokojny, wyważony sposób prowadzenia narracji, wplatanie weń małych cacuszek językowych, za bohaterów, którzy czasem po prostu – znów kolokwializm – nie ogarniają, ale nie opuszczają do końca. Taką literaturę kryminalną lubię i z całego serca polecam.