Środek lata; rozpalone słońcem ulice, ubrania przepocone już w momencie ich założenia, słoneczna duchota, podczas której w dodatku człowiek musi wstać rano i iść do pracy – to wizja dla mnie już sama w sobie na miarę hitchcockowego trzęsienia ziemi. Szwedzkiego pisarza – Monsa Kallentofta – również obraz ten musiał przerażać, ale nie wystarczająco, więc dodał dwa czynniki: pożar lasów, z którym bezskutecznie walczą zawodowi i ochotniczy strażacy, oraz – last but not least – sprawa kryminalna. Nie byle jaka!
Wpierw jest tylko anonimowy telefon na numer policji: w jednym z miejskich parków siedzi naga dziewczyna. Na miejscu policja konstatuje: naga, w szoku i amnezji, poraniona, prawdopodobnie zgwałcona – i dokładnie wyszorowana środkiem czyszczącym. Brak śladów, brak odcisków palców czy właściwie innych liczących się poszlak. Sam mistrz dedukcji, Sherlock Holmes, złapałby się za głowę. A co dopiero smutna, wyzwolona rozwódka, pani komisarz Malin Fors. Pełna wewnętrznych konfliktów, niezrozumiałych pragnień, rekompensuje sobie brak córki, która z ojcem wyjechała na wakacje, rzucając się w wir śledztwa, alkoholu i seksu.
W gruncie rzeczy banał. Świetnie skonstruowany i właściwie bez zarzutu, ale banał. Może bliżej Chandlera niż Doyle’a. Klasyczny kryminał z niejednoznacznym głównym bohaterem, który jednocześnie jest twardy i miękki, czuły i obojętny, zewnętrznie silny, a w środku rozchwiany. Skoro jednak taki zwykły, to dlaczego po czterdziestu stronach książka wróciła na półkę i tkwiła tam przez miesiąc, czekając na czas, gdy będę w stanie czytać ją bez niechęci? Ano właśnie, bo „Śmierć letnią porą” mimo tradycyjnego wątku kryminalnego, ma w sobie coś więcej, co aby docenić, potrzebowałem dwóch podejść.
Styl, jaki autor w niej stosuje, jest jakąś wariacją na temat strumienia świadomości. Nic znowu wielkiego: narratorzy – dobierani naprzemiennie spośród grona bohaterów – wyrzucają z siebie potok krótkich zdań i równoważników tworzących często jednolinijkowe akapity. Zabieg w tym gatunku wydaje się być pomysłowym, nie znów na miarę Faulknera czy Wirginii Woolf. Niestety, autor zdaje się zupełnie nie panować nad tym, co istotne a co nie i en effect nie raz i nie dwa robiło się nudno przez mnóstwo niepotrzebnych scen i informacji. Jakże zżyć się z bohaterem, gdy usta co raz otwierają się do ziewania? A są jeszcze długie partie tekstu pisane kursywą, gdzie efemeryczni narratorzy idą już naprawdę głęboko w – przepraszam za słowo – bełkot.
Te fragmenty doceniłem dopiero przed finałem, gdy zdałem sobie sprawę, że za ich pozorną pretensjonalnością kryje się coś ciekawego – nawiązanie do chórów w teatrze greckim, zajmujących się komentowaniem wydarzeń mających miejsce na scenie. Zabieg oryginalny i na plus. I tak właściwie z całą powieścią – pomysły autora przyjmowałem z dużą dozą nieufności, długo przyzwyczajałem się do nich i odrobinę zgrzytałem zębami, ale ostatecznie żal było mi się z książką rozstawać.
Nieszczególnie dobrze znam się na skandynawskich kryminałach, ale mam wrażenie, że Mons Kallentoft starał się napisać coś wykraczającego poza zwyczajowe granice. Choć nie do końca trzymał swoją wizję w ryzach, to efekt finalny spełnia założenia. „Śmierć letnią porą” jest powieścią niepozbawioną wad, ale oryginalną i godną zauważenia. Obawiam się tylko, że czytelnicy szukający w kryminale lekkiej, niezobowiązującej rozrywki rozczarować mogą się ogromnie. Powieść przytłacza czytelnika, momentami odrzuca, męczy, ale jednocześnie intryguje i wciąga w śledztwo prowadzone przez komisarz Malin Fors – z którą chętnie jeszcze się kiedyś spotkam – ale mam nadzieję, że nie za szybko. Wędrówka po rozpalonym, letnim Linköpingu wyczerpała mnie doszczętnie.