Kilka lat temu głośno było o syntholu – oleju wstrzykiwanym w mięśnie, aby osiągnęły one perfekcyjnie kulturystyczne kształty. Efekt bardzo często był groteskowy i w Internecie znaleźć można było ogromną ilość zdjęć, na których zamiast idealnie wyrzeźbionych muskułów widniały karykaturalne masy. Zdjęcia te przypomniały mi się w związku z lekturą „Sapera”, który ma z nimi dużo wspólnego: autor tak bardzo chciał napisać kawał prozy dla prawdziwych mężczyzn, że napakował w nią masę wybuchów, strzelanin, bijatyk i pościgów. Motorem napędowym tych działań była męska przyjaźń, męski honor i jak najbardziej męska chęć zemsty. Efekt? Karykatura powieści akcji.
John Stratton jest brytyjskim żołnierzem, którego specjalnością są materiały wybuchowe. W czasie jednej z misji ginie jego najlepszy przyjaciel, a niedługo później wdowa po nim, osieracając tym samym chrześniaka głównego bohatera, który trafia do pogotowia opiekuńczego. Stratton wypowiada wojnę mafii odpowiedzialnej za śmierć matki chłopca, a że czyni to na własną – jakże potężną i silną – rękę, wkrótce staje się poszukiwany przez agentów CIA i FBI.
Już sam ten króciutki zarys fabuły powinien dać do myślenia – jeden facet przeciw potężnej mafii oraz dwóm najbardziej znanym instytucjom bezpieczeństwa w Ameryce. Od samego początku wydawać zaczęło mi się to podejrzane, jednak ten był mimo to całkiem obiecujący. Główny bohater przyleciał do Stanów, poprowadził szybkie śledztwo, które doprowadziło go do sprawców morderstwa i zaczął przygotowania do swojej krucjaty. Do tego momentu czyta się nie najgorzej. Szybkie tempo akcji, umiejętnie budowane napięcie. Wszystko zmienia się od pierwszej ofiary poczciwego mściciela – kiedy Stratton wyeliminuje pierwszą „płotkę”, zacznie tratować wszystko, co stanie mu na drodze.
Od tego punktu zapalnego powieść i czytelnik idealnie ze sobą współgrają: jednemu z bandytów wybucha głowa, czytający wybucha śmiechem; Stratton doprowadza się do wymiotów, by funkcjonariusze go rozkuli, po czym z wirującym żołądkiem przewraca ich niczym kręgle, zaś czytelnik, trzymając się za trzęsący się ze śmiechu brzuch, przewraca kolejne strony; nasz nieustraszony żołnierz zjeżdża z bossem mafii po pochyłej podłodze wieżowca, który uprzednio sam doprowadził do powolnego zwalania się, a czytelnik turla się po podłodze. Można by wymieniać długo, jednak to nie ma najmniejszego sensu. Wystarczy powiedzieć, że autor tak przesadził z „męskością” swojej powieści, że stała się ona niezamierzoną parodią. Podczas przytaczania tych co lepszych „smaczków”, przychodzi mi do głowy kolejne, nieco prymitywne, ale jakże trafne porównanie – „Saper” jest literackim odpowiednikiem ‘przypakowanego karka’, któremu w czasie prężenia muskułów rozpruły się z tyłu spodnie.
Powieść Falconera w żadnym wypadku nie jest książką, po która sięgnąć powinni fani dobrej sensacji. Będzie ona perełką dla tych, co zachwycają się – w tym przypadku niezamierzonymi – parodiami, kiczem i totalną przesadą. Przyznam, że ja się zaliczam do tego grona. „Saper” okazał się kapitalnym „odmóżdżaczem” i dostarczył mi mnóstwo prostej, wręcz prostackiej, ale pysznej zabawy. Bawią mnie komedie braci Zucker i Abrahamsa czy kark z rozprutymi spodniami i tak samo rozbawiła mnie ta powieść. I jestem pewien, że jeżeli będę kiedyś szukał czegoś na poprawę humoru, a w telewizji nie będzie leciała akurat „Naga broń”, to „Saper” będzie tym, co mi ten humor poprawi.