Teorie spiskowe popularne są chyba od zawsze, ale w naszych czasach – za sprawą Internetu i przede wszystkim dzięki zbliżaniu się jednego z najbardziej medialnych hipotetycznych końców świata – są popularne wyjątkowo. Być może w 2013 roku temperatura wszelkich tego typu spekulacji ochłodnie – ale mam nadzieję, że nie na długo.
Choć sam traktuję podobne rewelacje z dystansem, to chętnie czytam wszelkie wariacje na ich temat. Już w szczególności, gdy powiązane jest to w jakiś sposób z religią – jestem kupiony z miejsca i autor takiego dzieła musiałby włożyć nieco wysiłku w zepsucie konceptu, bym nie był choć trochę ukontentowany.
Debiut Simona Toyne’a to thriller o tyle ciekawy, że autor nie tylko stworzył intrygującą teorię spiskową, ale też napisał alternatywną historię chrześcijaństwa, której centrum religijne to oprócz Watykanu przede wszystkim świątynia zwana Cytadelą, znajdująca się w tureckim mieście Ruina. Ten od pradawnych czasów przybytek Boży strzeże tajemnicy tak zwanego „Sakramentu”, do którego dostęp ma tylko niewielka garstka tajemniczych mnichów – Sanctusów.
Pewnego dnia jeden z nich wspina się na szczyt budowli, rozpościera ręce na znak krzyża, stoi tak długie godziny i w końcu, pod okiem kamer telewizyjnych i zaintrygowanych turystów, skacze, umierając na miejscu. Kim jest? Co skłoniło go do tego spektakularnego i dramatycznego samobójstwa? Jakąż tajemnicę od tysięcy lat zakon ukrywa przed całym światem?
„Sanctus” to dreszczowiec nie tylko pełen pościgów, zwrotów akcji i sytuacji, które mają wywołać owe dreszcze, ale też powieść konceptualnie intrygująca. Wciąga w swój mały świat i w przeciwieństwie do jednego z bardziej znanych thrillerów religijnych, „Kodu Leonarda da Vinci”, traktuje strefę sacrum w sposób poważny, uwzględniając tego konsekwencję. Tajemnice kościoła są nie tylko pretekstem do zawiązania intrygi, dodatkiem do biegania, strzelania i seksu, ale sięgają głębiej. W powieści Toyne’a dostajemy wiarę i cuda „na serio”, bez mrugania do czytelnika okiem, bez stwierdzania, że to wszystko blaga. Pal licho, że autorskiej reinterpretacji i korekty Biblii nikt nie byłby chyba w stanie traktować poważnie, ale mimo wszystko największe emocje przeżywałem, gdy w powieści otwierały się kolejne karty cudów, mistyki i wiary.
Sama intryga jest na tyle skomplikowana i angażuje tyle osób, że kilka razy zdążyłem się w niej zagubić, na tyle jednak sprawnie poprowadzona, że nie straciłem przez to zainteresowania lekturą. Autor umiejętnie dawkuje napięcie i suspens. Splatając ze sobą wątki, początki biorące z różnych kontynentów, zakończył wszystkie – jak można się domyślić – w centrum Cytadeli. Sam finał powieści, choć ekscytujący, jest niestety mało jasny – sprawia wrażenie, jakby sam twórca nieco pogubił się w swojej historii. Ale jak sądzę, jest to tylko moje mylne spostrzeżenie. Wszak „Sanctus” to pierwsza część zapowiedzianej trylogii i zapewne w kolejnych książkach wizja się wyklaruje. Mam więc nadzieję, że dalej będzie jeszcze ciekawiej, jeszcze bardziej niepokojąco i że całość wyjdzie w Polsce jeszcze przez grudniem roku 2012 – tak na wszelki wypadek. Bo żal byłoby nie dokończyć tak ekscytującej lektury. „Sanctus” nie jest może thrillerem o nadzwyczajnej jakości, ale wciąga dzięki świeżości, rozmachowi i wizji. Polecam, jako literaturę stricte rozrywkową, ale zdecydowanie godną uwagi.