Dobry pomysł, słabe wykonanie
Odcięty od reszty świata, zagadkowy klasztor, masa intryg, niewyjaśnione samobójstwo i tajemniczy artefakt – tak w skrócie zapowiada się „Sanctus”, literacki debiut Simona Toyne’a, do tej pory wieloletniego pracownika stacji telewizyjnych. Brzmi interesująco, prawda?
Rzecz dzieje się w Turcji, w miejscowości Ruina, gdzie od niepamiętnych czasów wznosi się zbudowana na szczycie góry, majestatyczna Cytadela, będąca we władaniu sług Kościoła i – jeśli wierzyć okolicznym legendom – stojąca od lat na straży tajemniczego Sakramentu. Zainteresowanie całego globu skupia się na owym kompleksie, kiedy jeden z braci skacze z najwyżej położonego szczytu budowli na oczach milionów, tym bardziej, iż ów akt uchodzi w pewnych kręgach za zwiastun końca świata. Inspektorowi prowadzącemu śledztwo udaje się skontaktować z Liv Adams, siostrą samobójcy, która uważała swego brata od kilku lat za zmarłego. Usłyszawszy niecodzienne wieści, przylatuje pierwszym lepszym samolotem do Turcji, nie mając pojęcia, że – prócz funkcjonariuszy policji – jej przybycia oczekują dwa zwaśnione ze sobą stronnictwa, niekoniecznie mające w planach powitanie chlebem i solą.
O ile sam pomysł i początek historii wydają się interesujące, ich rozwinięcie nie należy do nazbyt udanych. Czytelnik poznaje jednocześnie kilka wątków: prowadzone przez inspektora Arkadiana śledztwo, historię próbującej wyjaśnić zagadkową śmierć brata, Liv, a także wewnętrzne problemy członków bractwa zamieszkującego Cytadelę. Fabuła, po dłuższym obcowaniu z lekturą, sprawia wrażenie schematycznej – kolejne opisy pościgów i strzelanin wydają się powtarzać bez końca, upodabniając powieść do tanich filmów sensacyjnych. Tekst byłby bardziej interesujący, gdyby autor skupił się przede wszystkim na śledztwie, gdyż rozwiązywanie zagadki, którego podjęli się główni bohaterowie, byłoby – gdyby je rozwinąć – samo w sobie dużo ciekawsze od obecnego kształtu powieści.
Autor pisze przystępnie, aczkolwiek wyraźnie widać, że to jego debiut. Momentami, nie przechodząc do następnego rozdziału, potrafi zmienić postać, z perspektywy której obrazuje wydarzenia. Jeśli mowa o budowie – cała powieść składa się z od dwu- do pięciostronicowych rozdziałów, przez co wydanie pełne jest pustych kartek, a sam tekst objętościowo zajmuje dużo więcej stron, niż w rzeczywistości potrzebuje.
Najsłabszym elementem powieści są bohaterowie. Pojawia się ich naprawdę sporo, jednak każda z postaci pozbawiona jest cech, które wyniosłyby ją ponad przeciętność. To samo tyczy się dialogów: są sprowadzone do niezbędnego minimum i – tak jak relacje między bohaterami – bardzo płytkie.
„Sanctus” jest doskonałym dowodem na to, iż świetny pomysł niekoniecznie przekłada się na dobrą powieść. Mimo iż autor włożył w nią mnóstwo pracy, choćby okraszając ją masą odniesień do Biblii, filozoficznych dzieł i tym podobnych, debiutowi Toyne’a dużo bliżej do sfery profanum niż sacrum. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne dwa tomy zapowiedzianej trylogii będą stały na nieco wyższym poziomie niż ich średnio udany poprzednik.