Aleksander Kowarz, rocznik 1981, fantasta. „Rydwan bogów”, rocznik 2009, fantastyka.
Kazimierz Dolny, spokojna turystyczna miejscowość kryje w sobie mroczną tajemnicę, odkrytą na nowo po kilku tysiącach lat. Przypadkiem w ruinach kaplicy, na małej wysepce znaleziony zostaje złoty skarabeusz. Ozdoby takie noszono w starożytnym Egipcie, dlaczego więc polskie ziemie kryły ten egzemplarz?
Przypadek?
Nie ma dlań miejsca w debiucie Kowarza. Wszystkim kieruje los – potężna, niepojęta siła. To ona łączy odległą o tysiąclecia wędrówkę egipskiego maga, niosącego Faraonowi pewien artefakt, z pracami archeologicznymi w roku dwa tysiące czwartym, na odległych o tysiące kilometrów ziemiach. Los skierował reportera, odpoczywającego po traumie nabytej w Iraku, na wypoczynek w to samo miejsce, gdzie zdążą tajemniczy zakonnik w czarnych okularach.
Ta sama potężna siła każe czytelnikowi nie odrywać się od lektury, gdy akcja przyspiesza, a z przygotówki robi się fantastyka. Czytelnik ma wtedy okazję przenieść się wraz z bohaterami do równoległego świata, Dominium, będącego interesującą wariacją na temat wieków średnich. Zamiast pościgów konnych mamy tutaj uzbrojone w armaty balonowe okręty, a w ramach pomniejszych niezwykłości – kaleczącą i ostrą jak nóż trawę. Pod kamiennymi drzewami.
W momentach, gdy nie spoglądamy na przygody archeologów, towarzyszymy magowi Serafowi w niebezpiecznej podróży przez pustynię. Niebezpiecznej, bo jest śledzony: ktoś podąża za nim, kryjąc się za wydmami, ktoś nasyła demona. Najmocniejszym punktem tej części jest bez wątpienia epizod typu ghost-story w opuszczonym gospodarstwie. Niby banał – ale podany po staroegipsku ma smak nader ciekawy.
W jaki sposób połączone zostaną wszystkie wątki, co tak naprawdę chce los od przypadkowych z pozoru postaci? I czym właściwie jest tytułowy Rydwan bogów? Tego nie będę zdradzał, przyznam tylko, iż podążanie w stronę finału to naprawdę przednia rozrywka. Nawet jeśli zakończenie jest już tylko „w porządku”.
„Rydwan bogów” to debiut z grubej rury, bo ostatnio rzadko zdarza się, by ktoś nie stawiał pierwszych kroków w piśmie bądź antologii. A tutaj powieść na niemal pół tysiąca stron. Oczywiście, można by bez większego efektu napisać: pięćset. Dużo tak czy owak. Szczególnie, że ostatnimi czasy Fabryka Słów chętnych na literaturę fantastyczną przyzwyczaiła do książek spulchnionych sporymi interliniami i nie najmniejszą czcionką. Zysk widać podchodzi do sprawy oszczędniej, bo tekst jest gęsty jak dobra śmietana.
Świetnie wykreowana przygoda, okraszona świeżymi pomysłami i lekką dawką grozy to coś, co nie rozczaruje czytelnika oczekującego dobrej zabawy. Do tego powieść nasycona jest odpowiednią ilością mistyki i rozważań religijnych – ot, tak, by jucha nie lała się bez przerwy.
Kowarz wystartował z całkiem sporą mocą i jeśli nie będzie się zatrzymywał, można tylko czekać na kolejną powieść. I oby była jeszcze lepsza. Ku radości czytelników, w tym niżej podpisanego.