Jack Ketchum pokazał, że jest autorem nieprzeciętnym już w swoim debiucie. I chociaż w 1980 roku redakcja mocno ocenzurowała „Poza sezonem”, to dekadę później, udało mu się wypuścić jej autorską wersję. Również na polski rynek powieść ta trafiła bez kagańca cenzury i mimo 30 lat na karku i dziesiątek podobnych dzieł, nadal robi wrażenie. Czytając pochwalne opinie na temat Ketchuma zastanawiałem się, czy ta wspominana bezkompromisowość i brutalność w jego książkach nie jest przesadzona. Okazuje się, że nie. Udaje mu się poprowadzić czytelnika w miejsca, w które nigdy nie chciałby trafić i pokazać rzeczy, o których nie chciałbym nawet słyszeć.
Beztroski weekend na wsi dla sześciorga nowojorczyków zamienia się już pierwszej nocy w koszmar. Rodzina zdegenerowanych kanibali, zamieszkujących pobliskie klify, postanawia zaatakować stojący na uboczu domek i zapewnić sobie jedzenie oraz rozrywkę na najbliższy czas. Równocześnie szeryf pobliskiego miasteczka Dead River, trafia na ich niedoszłą ofiarę – kobietę, która skokiem do morza uratowała sobie życie. Rozpoczyna poszukiwania grupki zabiedzonych dzieciaków, które próbowały ją zabić. Nawet nie zdając sobie sprawy, że Rodzina Mansona, przy tych których szuka, wychodzi na niewiniątka.
Ketchum bardzo wyraźnie rozgranicza ofiary od ich oprawców, kreując tych złych na osobników zepsutych do szpiku kości. Kanibale przedstawieni są jako bezmyślne, okrutne i całkowicie odczłowieczone istoty, które napędza jedynie głód, popęd seksualny i żądza mordu. Pozbawieni hamulców moralnych, płodzą między sobą kolejne dzieci, tworzą coś całkowicie chorego – zupełne przeciwieństwo rodziny i normalnego społeczeństwa. Ta brutalna siła zostaje skonfrontowana z przyjaźnie nastawionymi mieszczuchami, których jedyną troską jest napić się zimnego piwa i postrzelać do pustych butelek. Niestety, z szóstki wczasowiczów – pogodnych, młodych ludzi, mamy okazję poznać trochę lepiej tylko trójkę z nich. Ketchum nie daje nam wystarczająco dużo czasu na polubienie ich. Spuszcza ze smyczy swoje potwory, które gotują im prawdziwe piekło.
„Poza sezonem” to istna orgia krwi. Należy zaznaczyć, że obfituje we wstrząsająco brutalne akty przemocy. Ketchum w najdrobniejszych szczegółach opisuje tortury jakim poddawane są ofiary, a później to, co i w jakiej kolejności dzikusy robią z ich ciałami. Nie wiem czy wcześniej czytałem tak pełną okrucieństwa książkę, a przecież nigdy nie stronię od porządnego splatterpunku. Jednak hektolitry wylanej posoki i dosadne opisy nie stanowią jedynej siły tego horroru. Olbrzymi plus należy się również za świetne budowanie napięcia. W finale sięga ono zenitu i szczerze przyznaję, że nie wyobrażam sobie zakończenia lepszego niż to, które zostało nam zaserwowane. Tę powieść czyta się tak dobrze, jak ogląda się dobry survival horror i właśnie tak należy ją traktować. Nie powala ona świetnie skonstruowaną fabułą, brakuje tutaj głębokiego rysu psychologicznego postaci, jest za to jeżąca włosy na głowie wizja śmierci i bezwzględna walka o przetrwanie. Jeżeli nie będziemy szukać niczego więcej z pewnością nie poczujemy się zawiedzeni.
Jak można się domyśleć „Poza sezonem” to mój pierwszy kontakt z tą amerykańską legendą horroru. Podobno Ketchum tutaj dopiero się rozkręca, bo jego późniejsze powieści są jeszcze bardziej przerażające. I muszę się przyznać, że z lekką obawą spoglądam na półkę, na której stoją kolejne tytuły.