„Często zapewne kapa ta służyła za całun do okrywania zwłok. Teraz ma przysłonić coś podlegającego rozkładowi – rozkładowi gorszemu od śmierci samej – coś, co rodzi strach i przerażenie, a nie ma nigdy umrzeć. Czym robactwo dla ciała, tym mają być jego grzechy dla tego obrazu na płótnie. Mają zniszczyć jego piękność, zniweczyć jego wdzięki. Mają go zbezcześcić i splugawić. A jednak będzie żył dalej, niedosiężony przez śmierć.”
W klasyce grozy zawsze ceniłam pewną niewymuszoność formy – jako dopiero kształtujący się gatunek, nie miała ściśle określonych ram i cechowała ją dość duża dowolność oraz spora doza eksperymentu. Dlatego „Portret Doriana Graya” jest tak różny od współczesnych horrorów nie tylko z powodu samego języka – który jednak, dzięki świetnemu tłumaczeniu, nie powinien być dla czytelnika żadną przeszkodą – ale także niespotykanym już dzisiaj sposobem prowadzenia akcji. Bohaterowie i ich sposób wysławiania, a także zwyczaje i codziennie życie – to wszystko jest inne i poprzez tą inność – cenne. Współczesną powieść grozy, z jej sposobem narracji, motywami i tematami, doświadczony czytelnik zna od podszewki i niewiele jest go w stanie zaskoczyć. A klasyka, choć często wcale nie nastawiona na zwroty akcji, poprzez wymienione przeze mnie elementy i tak daje przyjemność z obcowania z czymś nieznanym. W przypadku „Portertu Doriana Graya” część czytelników uniknie też bardzo niemiłej, ale niestety częstej w przypadku klasyki, wady, czyli znanego motywu. Nie trzeba czytać książki Mary Shelley, żeby wiedzieć, kim jest Frankenstein i jego potwór. Historia, którą opowiedział Oscar Wilde, nie jest tak często wykorzystywana przez innych twórców i komercję, i dlatego może dla czytelnika stanowić zagadkę. Ja sama nie miałam tyle szczęścia, ale muszę przyznać, że poza podręcznikiem do historii literatury brytyjskiej spotkałam się z tą historią tylko w jednym miejscu – ekranizacji komiksu „Ligia Niezwykłych Dżentelmenów”, w której jednym z bohaterów był właśnie Dorian Gray (a grał go Townsend, którego twarz ciągle przypominała mi się w czasie lektury).
Jak zawsze w przypadku czegoś, co trwale zapisało się w historii literatury, śmieszne wydaje się ocenianie go przy użyciu kryteriów stosowanych przy recenzowaniu współczesnej literatury rozrywkowej. Dlatego nie będę się silić na oryginalną puentę i napiszę to, co zawsze się pisze przy takich okazjach – być fanem grozy i nie znać „Portretu Doriana Graya” to zwyczajnie wstyd. Ja już swój zmazałam, czas na Was.