Polski horror filmowy od lat jest śliskim tematem dyskusji. Nie dość, że traktowany przez reżyserów i scenarzystów po macoszemu, to jeszcze nieliczne, rodzime twory gatunku, pokrywa pajęczyna zapomnienia lub są one obiektem niewybrednych żartów i wytykania palcami. Sam kilka miesięcy temu podzieliłem się spostrzeżeniami na temat polskiego kina grozy na łamach kilku for internetowych (w tym i podległego tej stronie), równocześnie decydując się na kupno świeżutkiej książki traktującej o niniejszej tematyce.
Już sam rzut oka na okładkę i zawarte na niej informacje mogą wzbudzić pewne zastrzeżenia. „Esej stanowiący analizy filmów”? Jakoś kłóci mi się to z charakterystyką gatunkową. Do tego ograniczenie niezbyt szerokiej tematyki do zaledwie siedmiu wybranych tytułów. I jeszcze pewne potknięcia stylistyczne… Niezrażony, zagłębiłem się jednak w treść rozprawy pana Rodana.
Na dzień dobry dostajemy wprowadzenie, dotyczące ogólnego zagadnienia grozy, rozwoju horroru filmowego na świecie i w kraju. Widać tutaj pewne preferencje autora, dość zdawkowo rzucającego kilkoma tytułami, najczęściej z nurtu kultury masowej. Do tego silne podpieranie się cytatami (szczególnie z wyraźnie hołubionej przez Rodana “Filozofii horroru”, Carrola), które będzie towarzyszyć czytelnikowi w zasadzie do końca lektury. W sekwencji „krajowej” wstępu, dostrzec można już pewne błędy. W najszerszym stopniu potraktowane są tutaj “Opowieści niesamowite” (którym jednak w takiej książce należy się osobny rozdział, niczym psu micha!), autor wyłowił też pewne dane o rodzimej grozie z lat 20 i 30, jednak we fragmentach o polskich horrorach lat 80 i 90 widoczne są rażące pominięcia. Skoro mamy Piestraka, to czemu nie pojawia się wzmianka o jego zapomnianej “Łzie księcia ciemności”? A nieudany, lecz jednak polski, komediohorror “Lubię nietoperze”? A “Markheim” i “Droga w świetle Księżyca”? Natomiast w dziedzinie krótkiego metrażu wypadałoby chyba wymienić “Obróbkę skrawaniem”, a nie tylko skandować ciągle “Diabła” Tomka Szafrańskiego.
Po wprowadzeniu przychodzi czas na danie główne. Siedem rodzimych filmów grozy, opisanych i zanalizowanych do szpiku kości (a raczej celuloidowej taśmy), przy znacznym wsparciu cytatów z Carrolla, obu opracowań Andrzeja Kołodyńskiego, “Danse Macabre” Kinga i kilku innych. Rodan zwraca uwagę nie tylko na fabułę i jej kontekstowość, względnie „drugie dno” powierzchni grozy, ale także na sprawy stricte techniczne, takie jak np. scenografia czy zdjęcia. Nie jest tu jednak tak „różowo”, jak mogłoby się wydawać. Owszem, widz niezaznajomiony z opisywanymi filmami po lekturze będzie wiedzieć o nich wiele… i chyba należy tu dodać, że “za wiele”. Słowo „spoiler” ciśnie się na usta dosłownie co stronę, gdyż autor książki zdradza praktycznie wszystkie tajemnice i niuanse opisywanych obrazów. Odbiera im przez to naprawdę wiele. Odniosłem wrażenie, że w większości rozdziałów takie „rozwałkowanie” tematu nie jest niczym innym, jak tylko nabijaniem ilości stron i rozszerzaniem do esktremum recenzji znanych już z witryny o polskim horrorze. Gdy ciężko Rodanowi jest wycisnąć cokolwiek więcej z opisów fabuły (jak w przypadku niełatwego “Diabła” Żuławskiego), posiłkuje się wieloma cytatami, wskutek czego nadaje opracowaniu wygląd pracy licencjackiej czy maturalnej. Nie każdemu jednak ta stylistyka przypadnie do gustu.
Jednak to nie spojlery czy dość toporna akademickość tekstu, są głównymi zarzutami do książki. Autor nazywając siebie absolwentem kulturoznawstwa, na pierwszej stronie dziękuje pewnej profesor doktor habilitowanej etc. W “stopce” nie ma jednak ani słówka o korekcie. Czemu? Bo najwyraźniej Polski horror… takowej nie ma! I to jest największym horrorem tej publikacji.
Nierówne, dziwaczne marginesy. Czytałem już w życiu tysiące książek, jednak tak wyjustowaną widzę po raz pierwszy. Makabryczne przenoszenie wyrazów, źle umieszczane kropki i przecinki, fatalne odstępy między wyrazami i zdaniami. Do tego jeszcze masa błędów merytorycznych. Weźmy pod lupę choćby stronę 60tą tekstu. Mamy tu „rewelację” w postaci stwierdzenia, iż reżyserem “Egzorcysty” jest Robert Friedkin, a znany amerykański senator owego czasu to McCarti. Naprawdę nie wiem, jak to wszystko traktować. Jeśli w podobny sposób Rodan tworzył swą pracę dyplomową, to potężnie się dziwię, iż została ona zaakceptowana… Jednak za takową nikt nie musiał płacić tych niemałych, często zarobionych ciężką pracą pieniędzy. W erze rywalizacji wydawców o czytelnika, prezentowanie takich szmir to niczym popełnianie marketingowego samobójstwa na wielką skalę. Chyba nawet „przemyślenia” panów Gulczasa i Sevkovica z okresu “Big Brothera” miał bardziej profesjonalne wykonanie…
Czy odnajdziemy tu zatem jakiekolwiek atuty? Mimo wszystkiego, dowiedziałem się nieco więcej o niektórych dziełach, które wcześniej znałem jedynie z tytułu. Zachęciłem się do sięgnięcia po “Lokisa” i “Diabła”, może nawet i ponownej lektury “Pałuby”. Brakuje mi jeszcze jednej rzeczy w tych „esejach”, a mianowicie zwrócenia uwagi na fakt, iż wszyscy twórcy rzeczonych siedmiu dzieł, do swej pracy podeszli całkiem serio. Pomimo, że tworzyli filmy z gatunku traktowanego dość pobłażliwie przez zwolenników „prawdziwego” kinowego wyzwania, sięgnęli po literackie źródła i zaangażowali grono profesjonalistów. Myślę, że wypada również to docenić, choć efekt finalny daleki był od ideału.
Na zakończenie otrzymujemy ogólne refleksje autora, bibliografię i cztery wywiady ze wspcyesnzmi reżyserami. Mimo kolejnej fali błędów technicznych, stanowią one ciekawy suplement. Muszę przyznać, że Jacek Koprowicz najwyraźniej ma jeszcze kilka innych ciekawych pomysłów na następne filmy (jego “Medium” nieprzypadkowo przez wielu uznawane jest za najlepszy polski horror). Co do Piestraka, to widać u niego niestety syndrom przyrośnięcia do „dawnego” – bo jakoś nie dziwi mnie, iż niewielu jest chętnych do realizacji kolejnej „opowieści z czasów powstańczych” czy wyjazdu na pustynię Gobi. Polskiej filmowej grozie trzeba nowej, profesjonalnej krwi i świeżego spojrzenia. A nie forsowania wciąż i wciąż przebrzmiałych ramot…
Ostatnie słowa? Strata pieniędzy. Może nie czasu, bo tę książkę warto przeczytać – pożyczoną, oczywiście – z ciekawości. Na przykład, jak można totalnie zepsuć dobry pomysł. I jeszcze dobić go zupełnym brakiem korekty oraz literackiego krytycyzmu. I niczego nie ratuje dodany do pozycji film “Utopiec”, gdyż w ramach rekompensaty dla męczącego się z “Polskim horrorem…” czytelnika, Rodan powinien zaoferować któryś z opisywanych przez siebie obrazów, najlepiej okraszony dodatkami.\
PS: W pewnym miejscu autor wspomina o „klątwie” wiszącej nad polskimi horrorami. Dodać jedynie mogę, iż przeniosła się prawdopodobnie na traktującą o nich pozycję literacką.