Czytać śmiało!
Do recenzji książek z serii kryminalnych powinno się każdorazowo dodawać specjalny znaczek dla tych, którzy znają już poprzednie części i jedyne, co ich obchodzi, to sygnał: czytać, czy nie warto sobie głowy zawracać. Pozostałych czytelników należy oczywiście zapoznać z fabułą, bohaterami i scenerią, która w kryminałach niemal zawsze gra rolę nie mniejszą niż osobnik, który rozwiązuje kryminalne zagadki.
Kanadyjska pisarka Maureen Jennings umiłowała sobie szczególnie Toronto końca XIX wieku, miasto być może i wielu kolorów, ale przedstawione dosyć ponuro i raczej z mniej przyjemnej strony. A przechadza się po nim – pardon! – jeździ na rowerze detektyw William Murdoch. Może nieco zgryźliwy i mający drobny talent do ciętej riposty, ale jest to bohater raczej nie w typie Marlowe’a. Religijny, skromny i pracowity, w wolnych chwilach uczęszcza na lekcje tańca albo przesiaduje z zaprzyjaźnioną starszą parą, a w kwestiach sercowych nie jest nawet teoretykiem. Ci, zatem, którzy oczekują postaci na miarę Ebeharda Mocka z Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, powinni raczej szukać gdzie indziej. Jeśli o mnie chodzi, taki mniej wulgarny bohater całkiem przypadł mi do gustu.
W przypadku fabuły sprawa przedstawia się natomiast dosyć ponuro: są i trupy, i przykre tajemnice, wszystko zaś koncentruje się wokół stanu błogosławionego i różnych form jego zbrukania. Wpierw ginie stara, emerytowana akuszerka, zostawiając po sobie trójkę wulgarnie wychowanych dzieciaków; a o tym, kto kolejny „kopnie w kalendarz” – sza! Wszak, cała przyjemność właśnie w tym, by samemu się dowiedzieć. Pozwolę sobie tylko wspomnieć, że trupów jest kilka; są też kobiety lekkich obyczajów, miejsca zakazane, w które ni dama, ni gentleman nie chadzają (i to o żadnej porze dnia), są wreszcie historie sięgające dobrych kilka lat wstecz, które komplikują tylko sytuację. Zwiedzić można i wstrętne wnętrza miejsc zbrodni, gdzie krew dosycha jeszcze na podłodze, pośród brudu i biedy, i piękne sale rezydencji należących do wyższych klas. Murdoch wędruje to tu, to tam, czasem zahaczając o posterunek policji albo o salę, gdzie odbywa się kurs tańca, a czasem wraca, by odsapnąć, do swojego skromnego mieszkania. Nie jest to w żadnej mierze oryginalne, ale ani ja, ani pewnie i wy wcale tego nie wymagamy. Wszystko gra, wedle prawideł gatunku, tonem rzewnym i minorowym, czasem tylko przechodząc w dur, by czytelnik nie poczuł się przytłoczony tymi przykrościami.
Jennings już w pierwszym tomie serii pokazała, że kryminały potrafi pisać naprawdę fachowo. Zamiast silić się na oryginalność, postawiła raczej na solidne wykończenia – dzięki temu panorama Toronto sprzed ponad stu lat jest szeroka, pełna smaczków i detali. Zwłaszcza wątek animozji na tle religijnym między katolikami a protestantami jest smakowicie wyeksponowany. Dobrze dobrane są też proporcje między akcją a momentami na oddech, w których do głosu dochodzą bardziej pogodne i humorystyczne akcenty. W tomie tym, poza wątkiem kryminalnym, możemy obserwować policjantów trenujących przed policyjnymi zawodami sportowymi i uśmiechnąć się, czytając o nieśmiałych próbach nawiązywania kontaktów damsko-męskich. „Pod gwiazdami Smoka” to nie powieść, która łapie czytelnika w swoje szpony i trzyma w ciągłym napięciu. Napisana jest tak, by jej lektura była po prostu relaksem. Ani nie angażuje nadmiernie, ani nie nudzi. Czułem tylko może lekki niedosyt, bo całość zamyka się w dwustu sześćdziesięciu kilku stronach, a ja wcale nie miałbym nic przeciwko temu, by czytać rzecz i dwakroć bardziej obszerną.
Jeśli ktoś gustuje w kryminałach historycznych, w serii o detektywie Murdochu znajdzie na pewno sporo uciechy. Próżno szukać tu głębi i problematów filozoficznych, ale jeśli czytelnik odczuwa potrzebę obcowania z literaturą łatwą, a przyjemną, jest pod dobrym adresem. Jeśli zaś ktoś, znając już poprzedni tom, pominął wcześniejsze akapity, bezpośrednio kierując się ku finałowi recenzji, odpowiadam: śmiało, można czytać!