Kryminał jak mało który gatunek poddaje się produkcji seryjnej. Wielcy ojcowie, jak Arthur Conan Doyle czy Raymond Chandler dali pod ten proceder znakomite podstawy, tworząc postacie charyzmatycznych detektywów, stawianych wobec wielu różnych spraw kryminalnych. Zdaje się, że podążanie tym tropem stało się dla epigonów wiodącym trendem.
Piszę te słowa bez krzty złośliwości. Sam niejednokrotnie daję się złapać w cykle powieściowe. Stawanie po raz kolejny przed bohaterem i przyglądanie się jego zmaganiom z półświatkiem przestępczym to fantastyczna rozrywka. Wraca się do tych samych miejsc, sytuacji często bliźniaczych. Dobry pisarz przykuje do fotela na długie godziny i opisze wszystko tak, że bez ziewania będzie się czytało kolejną wariację na temat zbrodni. Jest tu jednak pewien haczyk: pisarz musi być co najmniej dobry, musi ujmować, czarować. Mój nieustający wzór: Marek Krajewski i jego ciągle żywy i porywający, przedwojenny Wrocław. Można by przełknąć najgorszą głupotę, jeśli ten autor wcisnął ją w swoją powieść – bo zrobiłby to ze swadą i taką fachowością, że nic tylko prosić o więcej.
Nie od parady wspominam tego autora. Maureen Jennings wybrała podobne tory – osadziła historię w dziewiętnastowiecznym, ośnieżonym Toronto. Detektywowi Murdochowi co prawda brakuje do najlepszych, jak Marlowe czy Mock, ale to postać, która bez większego problemu pociągnie serię powieści na pewnie więcej jeszcze niż aktualne siedem tomów.
Już pierwsze strony przynoszą nieco emocji: morderstwo młodziutkiej służącej, która w niewyjaśnionych okolicznościach ucieka z domu surowych pracodawców – przez śnieżne nocne ulice. Widzimy dwie postacie, bez skrupułów obdzierające zimne już ciało z ubrania i cennych przedmiotów.
Detektyw William Murdoch to młody, samotny mężczyzna. Katolik, wynajmujący pokój u sympatycznych staruszków, chadzający na lekcje tańca, na których nieustannie kaleczy nogi partnerek. W policji traktowany raczej po macoszemu, choć z sympatią. Funkcja detektywa jest jeszcze nowa i traktowana z pewną nieufnością – odwrotnie proporcjonalną do zapału młodzieńca.
Śmierć młodej kobiety z jednej strony trąca środowisko zamożnych obywateli, którzy obdarci z blichtru to obłudne i pełne żądz istoty; z drugiej prowadzi do takich miejsc, gdzie kobiety lekkich obyczajów oddają swoje ciała, by mieć kilka centów na zaspokojenie głodu. Realia historyczne to konik pani Jennings, co widać już od pierwszych stron. Z lubością opisuje zwyczaje policjantów, mieszkania mieszczańskie, ciemne ulice, miasto pulsujące życiem, nie szczędzi przy tym słów na intrygę kryminalną.
O ile nie jest „Ostatnia noc jej życia” powieścią najwyższych lotów, to nie sposób nie docenić jej walorów rozrywkowych. To taki lekki „herbaciany” kryminał: lekko czarny, ale nie tak, by przytłaczać, wciągający – ale nie na tyle, żeby zarywać noc. Lektura daje satysfakcję, a fabuła niemal momentalnie ulatuje z głowy. Ale czy to coś złego? Będę bardzo kontent, jeśli Oficynka pokusi się o wydanie kolejnych tomów przygód detektywa z Toronto. To rzetelna, godna swojej ceny rozrywka.