Michael Connelly to pisarz, na którego talencie można polegać. Spotkałem się kilkakrotnie z opinią, iż jest on tym dla literatury kryminalnej, kim Stephen King dla horroru. Zasadność tego porównania może być dyskusyjna, od dawna bowiem autor „Lśnienia” jest dla mnie jedynie znakomitym wyrobnikiem. Niezależnie jednak od osobistych odczuć i upodobań, przyznać należy, że Conelly poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a „Ołowiany wyrok” tylko potwierdza jego klasę.
Powieść jest kontynuacją losów „Adwokata” – thrillera nominowanego nagrody Pulitzera. Tym razem jednak klasyczny bohater Connelly’ego, specyficzny i mrukliwy Hieronymus Bosh, ustępuje miejsca Mickey’owi Hallerowi – prawnikowi, który po dłuższej przerwie wraca do praktyki adwokackiej. Przejmuje on sprawy po zamordowanym koledze, Jerrym Vincencie. Śledztwo w tej sprawie prowadzi oczywiście Harry Bosh, który zamierza wykorzystać Hallera jako przynętę, aby tylko rozwikłać sprawę.
Do stylu Connelly’ego trzeba się przyzwyczaić – jego kryminały zawsze rozgrywają się w Los Angeles, zawsze też nacechowane są specyficznym, amerykańskim stylem życia, który odbija się w każdej postaci. U autora zawsze wielką rolę odgrywają pieniądze, a akcja toczy się wokół świata finansjery, grubych ryb biznesu, gdzie nawet „szary” prawnik rozbija się po mieście dwoma Lincolnami. Dominują nowinki techniczne, świat pędzi w zastraszającym tempie do przodu, nie nadążających za nim mieląc w swoich trybach. Przekonuje się o tym sam Haller, który wplątany w wielką aferę z dwoma morderstwami nie potrafi poradzić sobie nie tylko z coraz bardziej skomplikowaną sprawą, ale także z osobistymi kłopotami. Co gorsza, im większych starań dokłada, by opanować sytuację, tym mocniej utwierdza się w przekonaniu, że wokół każdy ma coś do ukrycia i zasadniczo wszyscy kłamią.
Akcję śledzimy z perspektywy głównego bohatera, co wpływa oczywiście na rozwój wydarzeń i ich odbiór, przede wszystkim jednak, bardzo pozytywnie odciska się na tempie utworu. Większość zdarzeń rozgrywa się bowiem wokół sali sądowej, a Connelly oszczędzając nam opisów i zmuszając się niejako do zwartego, niemal prawniczego żargonu, rozpędza akcję do maksimum, nie stosując przy tym żadnych efekciarskich sztuczek. Nie napotykamy również żadnych nienaturalnych przestojów czy też prób wydłużenia utworu. Od „Ołowianego wyroku” wprost nie sposób się oderwać aż do zaskakującego i przewrotnego zakończenia. Nie każdy musi lubić thrillery i kryminały prawnicze, jednak właśnie ich przeciwników zachęcam do zapoznania się z powieścią Connelly’ego. Istnieje szansa, że zmienią zdanie. Zwolenników nakłaniać nie muszę, bo jestem pewien, że już są po lekturze. Jeśli nie, powinni natychmiast ten błąd naprawić.