W czerwcu ubiegłego roku, nakładem wydawnictwa W.A.B. ukazała się jedenasta powieść Tomasza Piątka, „Pałac Ostrogskich”, po lekturze której można było odnieść wrażenie, że w twórczości autora coś się skończyło.
Karierę rozpoczął Piątek słynną „Heroiną”, która w znacznej części była książką autobiograficzną. Opisany w niej nałóg przedstawiono z pewną fascynacją, Piątek wprawdzie nie ocenia tam narkomanów, ale czytelnikowi może się wydawać, że to, co przytrafia się bohaterom „Heroiny” jest w jakiś sposób pociągające i niezwykłe. Kolejne książki tematu narkomanii nie podejmowały aż do „Pałacu Ostrogskich”, która to powieść jest chyba jeszcze bardziej autobiograficzna niż „Heroina”. Autor opowiada w niej o sobie wprost, mówi też o heroinie, choć już nie w taki sposób jak w debiutanckiej powieści. W „Heroinie” wszystko było miękkie i słodkie – „Pałac Ostrogskich” śmierdzi zarzyganymi piwnicami, w których narrator grzeje wspólnie z kobietą wymiotującą krwią. Kiedy czytałem „Pałac Ostrogskich”, wydawało mi się, że książka ta stanowi swoiste domknięcie w twórczości autora i byłem ciekaw, czy kiedykolwiek ukaże się kolejna książka Tomasza Piątka.
Nie trzeba było długo czekać: „Morderstwo w La Scali” pojawiło się na rynku dość szybko po poprzedniej książce i reklamowane jest jako „thriller, jakiego się nie spodziewasz”.
Judith Passalacqua jest świadkiem zbrodni na scenie – ktoś zabija słynnego producenta filmowego, dziewięćdziesięcioletniego Mario Cisiego, mężczyznę, w którym Judith zadurzyła się tuż przed spektaklem. Bohaterka stara się wpaść na trop zabójcy, dowiedzieć się o jego motywach i odnaleźć osoby, którym mogło zależeć na śmierci Cisiego.
Fabułę książki, streszczoną na okładce, zawarto w sumie na kilkunastu/kilkudziesięciu stronach – nie o nią bynajmniej tu chodzi. Książka jest opowieścią Judith Passalacqua o życiu samotnej kobiety, o strachu przed miłością, o ćwiczeniach fizycznych mających zastąpić obecność drugiego człowieka, a także o tym jak to jest być Angielką i jak to jest być Włoszką.
Styl Piątka jest piękny, a narracja ubrana w kobiece ciuchy wychodzi mu nadto udanie. Kolejne zdania wpadają w ucho, a na całych niemal trzystu stronach, stylistycznie wszystko jest tu bez zarzutu. Książkę czyta się jednak ciężko – fabuła posuwa się do przodu na tyle mozolnie (przez pierwsze 80 stron książki odnosi się wrażenie że nie ma jej w ogóle), że „Morderstwo w La Scali” zupełnie czytelnika nie „wciąga”. Dodatkowo w odbiorze przeszkadzają momentami bardzo liczne wstawki z angielskiego i włoskiego – autor wciska obcojęzyczne zwroty (co prawda tłumacząc je wszystkie) niemal w każde zdanie powieści.
W „Morderstwie w La Scali”, podobnie jak w poprzednich powieściach, Piątkowi udaje się nagromadzić mnóstwo ciekawych „zwykłych dziwactw”. Judith ma więc w domu psa, któremu wydaje się, że jest kotem (wielki zwierzak wskakuje więc na maleńkie stoliki, usiłuje miauczeć itp.), sama jest dziewicą i podczas jednej rozmowy zakochuje się w dziewięćdziesięciolatku. Mamy w powieści kalekę, która handluje narkotykami przewożonymi w poręczach wózka inwalidzkiego i matkę bohaterki, która wmawia Judith, że ta nie jest człowiekiem.
Końcówka powieści to krystalizowanie się wątku kryminalnego, poszukiwania prawdy na temat zabójstwa i nie tylko, nabierają tempa i siły. Niestety mimo to i mimo tych ciekawych „dziwactw”, w opisywaniu których Piątek jest fenomenalny, książka wypada blado na tle poprzednich jego powieści. Nawet nieco przegadane „Nionio” wydaje się być przy „Morderstwie…” dużo ciekawsze, nie mówiąc już o rzeczach jak np. „Bagno” czy „Przypadek Justyny”. Ciekawym jest fakt, iż w drugiej powieści Piątka, „Kilku nocach poza domem”, autorowi udało się stworzyć świetny wątek kryminalny – powtórzenie tej próby w najnowszej książce nie wyszło aż tak dobrze.
Podsumowując, „Morderstwo w La Scali” to dość dobra powieść, w której czegoś brakuje, ale najważniejsze jest to, że po jej lekturze nadal mam ochotę zadawać sobie to samo pytanie, które dręczyło mnie po „Pałacu Ostrogskich”: ciekawe, co też ten Piątek napisze kolejnym razem?