Jak czytać „Mnicha” Lewisa w 221 lat po jego pierwszej publikacji? I czy w ogóle warto po niego sięgać? Z tym, że miał on ogromny wpływ na literaturę grozy i literaturę w ogóle, nie ma nawet co dyskutować. Dwudziestoletni wówczas Matthew Gregory z pewnością byłby zdumiony tym, jak jego próba przetworzenia naiwnego romansu gotyckiego w bardziej ekscytującą literaturę stała się jednym z kamieni węgielnych gatunku. Że stanie się inspiracją nie tylko dla ogromnego grona epigonów, ale też wyobraźni Howarda Phillipsa Lovecrafta.
Bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie trawestację tego gotyckiego romansu w młodopolską powieść okultystyczną. Przybyszewski wyeksponowałby pewnie aż do przesady seksualną motywację mnisich występków, ale już zachowania diabelskiej Matyldy, jak i sceny z diabłem, w zasadzie mogłyby pozostać niezmienione. Pewnie odczuwałby zażenowanie, usuwając z narracji długie i patetyczne dialogi pełne żarliwego sentymentalizmu, ale czy udałoby mu się wypalić do cna radcliffowską romantyczność? Szczerze wątpię, moderniści też kochali naiwność. Zresztą, proponuje po prostu obok „Mnicha” przeczytać „Il regno doloroso” modernistycznego skandalisty. A z roku 1924 już bliżej do współczesności. Przy okazji: rok później, w 1925 roku, Hugh Walpole opublikował swoją post-gotycką powieść „Wizerunek człowieka rudego”, a piętnaście lat później Z. Niewieski, czyli Witold Gombrowicz pod pseudonimem, wydawał w prasie w odcinkach swoich „Opętanych”, również bawiąc się w romans gotycki. Te starsze o nieco ponad sto lat historie nawet nie zbliżają się w okrucieństwie do dramatycznych perypetii mnicha Ambrosia.
Powieść zaczyna się od szeregu przypadkowych spotkań. Wpierw Lorenzo podczas mszy poznaje piękną i niewinną Antonię, która niedawno wraz z opiekunką przybyła do Madrytu i wątek ich miłości pozwala czytelnikowi wejść w środek serii nieszczęśliwych zdarzeń, które swój początek mają już w rodowych historiach obojga i sięgają od odległych włości rodzinnych, przez skrytą w lesie chatkę zbójców, do katakumb klasztoru, których mroczne i klaustrofobiczne wnętrza zwiedzamy w finale. Fabuła rozpoczyna się leniwie, Lewis ma bowiem do zawiązania wiele wątków, które zaczyna splatać w dalszych partiach historii. Napięcie narasta powoli aż do mniej-więcej połowy książki, gdzie Lewis puszcza swoje hamulce i pełną naiwności oraz romantyzmu historię szpikuje gwałtami, morderstwami, odwiedzinami Szatana i wyuzdaniem.
W tym miejscu przerwę może wyliczankę, by nie wprowadzić czytającego w błąd. Jeśli zaczynacie myśleć o Edwardzie Lee czy Grahamie Mastertonie, to zapędziliśmy się stanowczo za daleko. „Mnich” dla spodziewających się takiej literatury byłby tylko rozczarowaniem, tak samo jak sto lat młodsze „Il regno doloroso” albo „Carmilla” Le Fanu. Zapytajcie jednak Clive’a Barkera albo Edwarda Lee, czy znana jest im debiutancka powieść Matthew Gregory’ego Lewisa i czy jest dla nich ważna. Zapytajcie Ernesta Thadeusa Hoffmanna, zapytajcie Lovecrafta. Odpowiedź na pytanie z pierwszego akapitu stanie się jednoznaczna. Czy warto czytać „Mnicha” w 221 lat po jego premierze? Mój Boże, warto.