Miasto trumien

Braunbeck to pisarz w Polsce niemal kompletnie nieznany. Jego debiut na naszym rynku datuje się na jesień roku 2009, podczas gdy pierwszą książkę wydał dekadę wcześniej i od tego czasu pięciokrotnie zdobył nagrodę Brama Stockera.
O ile jednak ostatnio niezwykle głośno jest o polskich edycjach Campbella czy Ketchuma, o tyle Braunbeck znikł nieomal od razu premierze i szczerze mówiąc obawiam się, że polski debiut nie daje specjalnych powodów do tego, by dalej o nim dyskutować.

Powieść zaczyna się nie tylko dobrze, ale też bardzo oryginalnie. Wita nas tajemniczy narrator, zapowiadający iż historia, którą dane jest nam odkryć będzie składać się z urywków, że stopniowo będziemy odkrywać tajemnicę miasteczka Cedar Hill. Kilka stron dalej wybucha fabryka trumien, giną pierwsi ludzie. I to w sposób dosyć spektakularny, gdyż w kuriozalnym incydencie maczają palce siły nadnaturalne.

Braunbeck do tego momentu fabularnie nie odkrywa nic rewolucyjnego – w stylu Stephena Kinga przedstawia nam sielankę małego miasteczka, przybliża stosunki międzyludzkie, pozwala lekko zżyć się z przyszłymi trupami. Zwykły sympatyczny banał gatunku, wyróżniający się jednak językowo, gdyż narrator gawędzi, może nieco męcząc, ale odświeżając nieco formułę. Niestety zabieg ten dosyć szybko zaczyna nużyć.

Po klasycznym „trzęsieniu ziemi” powieść zaczyna zmierzać w stronę nadnaturalnego kryminału, w klimacie filmu „Harry Angel”. Grupa lokalnych policjantów stara się rozwikłać zagadkę absurdalnego mordu w lokalnej knajpie. Ktoś wszedł do środka, zastrzelił klientów, wyraźnie oznaczył ich tożsamości, zostawiając na wierzchu ich dokumenty i położył wszystkim na oczach srebrne monety. Do tego zostawił na szybkie dokładne odciski palców i wyszedł. Słudzy prawa starają się odkryć jego tożsamość, nim do akcji wkroczą agenci federalni. Tymczasem śledztwo z każdą chwilą komplikuje się w sposób absolutnie nieprzewidziany. Daktyloskopia daje niespodziewane wyniki, w sprawę miesza się pewien dziwaczny kaznodzieja, następują kolejne morderstwa.

Istota nadnaturalności w powieści Braunbecka skojarzyła mi się nieco z genialnym serialem Davida Lyncha – „Twin Peaks”. Tutaj też tajemnicze siły odwiedzają małe, spokojne amerykańskie miasteczko, ale nie są to ni wilkołaki, ni zombie, lecz groteskowe istoty raczej nie przystające do tradycyjnych wyobrażeń. Sztuka, która udała się Lynchowi – gdzie strefa nadnaturalna była po prostu surrealistyczna i zaskakująca – tutaj nie sprawia zbyt dobrego wrażenia. Sprawcami całego nieszczęścia są dwie tajemnicze istoty, podróżujące w czasie, zmagające się ze sobą w niezrozumiałym pościgu, przed oczyma czytelnika prowadzące dziwne bełkotliwe dialogi.

Finał powieści to niestety rozczarowanie. Autor przez całą powieść gmatwał historię, odkrywał kawałeczki tajemnicy, by wprowadzić nowe elementy i ostatecznie to, co pewnie miało powodować zdumienie, nie było zbyt interesujące. Powieść zresztą straciła bardzo wiele przez zwyczajne przekombinowanie. Początek zapowiadał coś mrocznego i interesującego, ale im dalej, tym bardziej wszystko się rozjeżdżało, traciło impet. Tak jakby chciano napisać jednocześnie kilka powieści, każdą w innym nastroju.

Nieco lepiej radzą sobie dwa opowiadania załączone do powieści. „Zagram ci bluesa” to hołd złożony właśnie bluesmanom, nawiązujący do legend o tym jak najwięksi z nich sprzedali duszę diabłu. Jest to opis muzycznego pojedynku między siłami nieba i piekła, w jakieś małej zapomnianej knajpce. Opowiadanie należy czytać z ogromnym przymrużeniem oczu – nie jest to żadna groza, tylko sympatyczna zabawa z dwojgiem nieodłącznych towarzyszy – horroru i muzyki gitarowej.

„Składka związkowa” cytuje z kolei kultowy utwór Pink Floyd „Welcome to the Machine”. To ponury i groteskowy obraz upadku człowieka w świecie industrialnym. Zdecydowanie najlepszy utwór z wydanego nakładem Ambera tomu. Choć i on traci nieco impetu na pierwszych stronach przez nie do końca ujarzmioną przez autora formę.

Ciekawy jestem jak dalej potoczą się losy Gary’ego A. Braunbecka na polskim rynku. Nie znam nic więcej z jego dorobku, ale mam wielką nadzieję, że „Miasto trumien” po prostu należy do słabszych utworów. Wszak nagrody za tę akurat powieść akurat nie dostał.

Długo wzdragałem się przed opublikowaniem tej recenzji. Wydawała mi się niekompletna, chaotyczna i idąca jakby w odmienną stronę, niż tego oczekiwałem. Cóż, może to wina samej powieści, o której naprawdę trudno mi wydukać choć kilka sensownych zdań. Nie mam pomysłu na celną puentę i chyba w tym rzecz, że ten utwór jest niejasny a jednocześnie niejasnością nie ujmuje. Być może po prostu „Miasta trumien” nie zrozumiałem. Ale nie chce mi się sięgać po nie ponownie. I niech to zostanie już puentą.

Miasto trumien

Tytuł: Miasto trumien

Autor: Gary A. Braunbeck

Wydawca: Amber

Data wydania: październik 2009

Format: 240

Cena okładkowa: 28,90

Opis z okładki:

Miasteczko Cedar Hill dobrze wie, co to strach. Dwieście lat temu makabryczny masowy mord skąpał je we krwi. Potem w wielkim pożarze spłonęła stara fabryka trumien, a z nią cała dzielnica. Jednak dopiero teraz nadchodzi prawdziwy koszmar. Cedar Hill ogarnia orgia przemocy, szokujących morderstw, z każdym dniem coraz potworniejszych. A w mieście pojawiają się upiorne znaki prowadzące w przeszłość, na zapomniany cmentarz… Nominowana do Bram Stoker Award 2008 powieść pięciokrotnego laureata tej nagrody.

Przewiń na górę