„Metro 2033” było swego czasu nie tyle hitem, co wręcz zjawiskiem literackim. Powieść Glukhovsky’ego mimo początkowych problemów ze znalezieniem wydawcy przebojem wdarła się na listy bestsellerów, zdobyła nagrodę za najbardziej obiecujący debiut, przyznaną przez Europejskie Towarzystwo Science Fiction w ramach EuroConu, a na jej podstawie szybko powstała gra komputerowa. Nie powinno więc dziwić, że pojawiła się kontynuacja.
Akcja „Metra 2034” rozgrywa się rok później niż wydarzenia opisane w poprzedniej części, jednak tym razem na drugim krańcu moskiewskiego metra. Mieszkańcy Sewastopolskiej, stacji produkującej ogromne ilości energii elektrycznej, od pewnego czasu odcięci są od wszelkich dostaw. Z solidnie uzbrojonymi karawanami, które wyruszyły po zaopatrzenie urwał się wszelki kontakt, a patrol wysyłany za nimi nie powraca, by złożyć meldunek. Sytuacja robi się coraz bardziej napięta, aż w końcu w celu zbadania sprawy wysłana zostaje trójka mieszkańców stacji: kronikarz-marzyciel Homer, Ahmed oraz znany z części pierwszej Hunter, który jednak zachowuje się bardzo dziwnie…
Glukhovsky podjął słuszną decyzję, by kontynuacja nie była przedłużeniem historii Artema i Czarnych, jednak zabrakło mu odwagi, by odciąć się całkowicie od wydarzeń z 2033. Wątek Huntera, postaci łączącej oba tomy, jest niestety najsłabszym elementem powieści. Jego zachowanie wprawdzie na początku intryguje, później niepokoi, ale w końcu zaczyna nużyć, a sam bohater staje z pełnokrwistej postaci jedynie pretekstem do rozważań o naturze ludzkiej, które przecież Glukhovsky przedstawił kapitalnie w części pierwszej. Ich kopiowanie w „Metrze 2034” było całkowicie zbędne, zwłaszcza, że Glukhovsky umieścił w nim całkiem nowe spostrzeżenia o ludzkości.
Ta refleksyjna warstwa w niczym nie ustępuje części pierwszej, ba, nawet ją przewyższa. Autor z prawdziwą maestrią wplata w opowiadaną historię rozważania, co człowieka odróżnia od zwierzęcia, ukazuje go jako istotę, która rozpięta jest na skrajnościach, targają nią sprzeczności, rozdzierana jest między głodem fizycznym a tęsknotą duchową. Co ważne, Glukhovsky nie bawi się w moralizatora, nie wskazuje jedynie słusznych odpowiedzi, nie szuka recept. Po prostu pokazuje czytelnikowi lustro, przykuwa jego wzrok w odbicie i mówi: „Spójrz! Tacy jesteśmy”. Nie precyzuje jednak słowa „tacy”. To czytelnik sam musi rozstrzygnąć, jak ocenić mieszkańców metra w sensie moralnym. I muszę przyznać, że nie jest to wcale taka prosta sprawa.
Trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że druga część różni się od swojej poprzedniczki prowadzeniem akcji, co ma niebagatelny wpływ na jej ocenę. O ile w „Metrze 2033” Glukhovsky nie śpieszył się z prowadzeniem bohaterów przez korytarze, zaglądał w każdy niemal zakamarek i eksplorował z zacięciem odkrywcy znaczną część podziemnego budynku, o tyle w części drugiej od stacji do stacji przechodzi się żwawym tempem, a że tym razem cała powieść zasadza się właściwie na niespełna jednej czwartej rozpiętości metra, to cały lepki, duszący, namacalny wręcz klimat z debiutu rozpłynął się w szybkim natłoku wydarzeń, który bliższy jest powieściom sensacyjnym. I mimo że prowadzenie akcji jest naprawdę doskonałe i trzyma czytelnika w napięciu do ostatnich stron, to jednak ciężko je w pełni docenić, mając w pamięci gęsty mrok wylewający się ze stron pierwszej powieści rosyjskiego autora.
Glukhovsky pisząc „Metro 2034” podjął się niemałego ryzyka, ponieważ postawił na szali swoje wrażenie wywołane debiutem. Rosyjski pisarz ustawił sobie tym sposobem poprzeczkę na karkołomnej wysokości. I mimo, że jej nie przeskoczył, to i tak bez wahania może pokazać słynny gest Kozakiewicza większości pisarzom fantastyki, bowiem „Metro 2034”, mimo że słabsze od pierwszej części, nadal jest powieścią, której poziom miażdży i obraca w pył inne dzieła nie gorzej, niż głowice atomowe.