Patrząc na przekrój twórczości literackiej Deana Koontza widać wyraźnie, że najlepiej czuje się tworząc fabuły choćby delikatnie wzbogacone wątkiem nadnaturalnym lub mroczne thrillery z dobrze zarysowanym wątkiem psychologicznym. Długo pracował nad wyrobieniem własnego stylu, znalazł liczna grupę zwolenników, ale od czasu do czasu jakby o tym zapomina – tworzy wtedy coś zupełnie nieprzystającego do swoich największych osiągnięć, coś ciężkostrawnego, wręcz trudnego do przełknięcia. Od czasu do czasu tworzy takiego „Męża”.
Występujący w tytułowej roli Mitch Rafferety zaczął swój dzień zupełnie normalnie – pożegnał się z żoną, pojechał do pracy, jako ogrodnik spokojnie sadził niecierpki, a potem wszystko stanęło na głowie. Nagle świat okazał się miejscem, w którym ukochane osoby są porywane, bite i szantażowane, przypadkowi ludzie umierają, bezwzględni porywacze żądają niemożliwego i znikąd nie ma pomocy. Zrzucenie takiej odpowiedzialności na barki jednego człowieka może otworzyć drogę do wielu ciekawych rozważań, wartkiej akcji i wciągającej lektury – niestety, nie tym razem.
Największym grzechem Koontza jest nierówność – ale to cecha każdego autora, który pod względem płodności przekracza dwie książki rocznie. W ten sposób nie da się jednak usprawiedliwić ani wtórnej fabuły, ani braku wykorzystania największych pisarskich atutów. Nie uświadczymy więc głębi psychologicznej postaci, nie przerazi nas niezrównoważony psychopata w roli czarnego charakteru – a przecież zawsze była to ogromna zaleta, dość wspomnieć Edglera Vessa z „Intensywności”. Próżno też szukać tak charakterystycznego dla Koontza czarnego humoru, który zawsze pozwalał przebrnąć przez nudniejsze partie książek. Oczywiście bez patrzenia na okładkę każdy fan odgadnie, jakiego autora czyta – wiele cech charakterystycznych pozostało – ale równie łatwo dojść do wniosku, że ów autor jest bez formy.
Nie lepiej jest pod względem pomysłu na książkę – nieosiągalne dla przeciętnego zjadacza chleba pieniądze potrzebne na okup, krótki czas na ich zgromadzenie, powolne, zaledwie raz zaskakujące odsłanianie faktów, akcja z przestojami, zamiast zwrotów, i kiepski wątek społeczny w postaci bardzo specyficznej miłości rodzicielskiej i trudnego dzieciństwa. Wszystko to już gdzieś było, a dodanie do siebie kilku oklepanych motywów nie zawsze daje oryginalną sumę – w tym przypadku, wbrew wszelkiej możliwej logice, końcowy wynik równy jest zeru.
I nawet zupełnie udane potraktowanie postaci męża, a może raczej Męża, nadanie jej ogromnej odpowiedzialności nie zmienia faktu, że książka ta jest fanom niepotrzebna. Nam ona po nic – ale dla Koontza niech stanowi odskocznię, tymczasowe dno, od którego odbije się do tworzenia porządnej literatury. Na taką właśnie warto czekać.