Nie będę udawał, że gdy sięgałem po ten tytuł, kierowało mną coś więcej poza potrzebą zrobienia miejsca na półkach. Może jeszcze odrobina zwykłej ciekawości, bo “Martwe światło” miałem w kolejce zaległości czytelniczych całe lata. Od kiedy zacząłem używać czytnika e-booków, znacząco zredukowałem potrzebę kolekcjonowania wydań papierowych i staram się ograniczać je tylko do tych, które mają dla mnie dużą wartość. Trzy wydane ponad dziesięć lat temu przez Runę powieści Mariusza Kaszyńskiego kupiłem kilka lat temu na wyprzedaży konwentowej i wepchnąłem na regał, gdzie leżały do tej pory nieruszone. I zdaję sobie sprawę, że to chyba najnudniejsze otwarcie recenzji świata, więc spróbuję podnieść nieco napięcie takim oto stwierdzeniem: planowałem po lekturze oddać „Martwe światło” do biblioteki,, ale teraz się waham, czy jednak jej nie poświęcić nieco cennego miejsca na regale, bo bawiłem się o wiele lepiej niż się spodziewałem.
Sprawa jest o tyle zabawna, że powieść ma w patronatach nasze logo, a sam autor w ramach niegdysiejszego projektu blogowego miał postawioną na Carpe Noctem własną stronę autorską, ale dla mnie nadal był białą kartą, bo to czasy gdy jeszcze niewiele miałem do gadania w naszym serwisie. Zresztą, w 2009 roku z polskich autorów interesował mnie najwyżej Grabiński i Sztyrmer, ewentualnie Miciński. Te jedenaście lat to wcale nie długo, ale dla polskiego horroru to jednak cała epoka. Runa już nie działa, niemniej literatury grozy wydaje się o wiele więcej, niż da się czytać na bieżąco. Nowe wydawnictwa, nowe nurty, nowi autorzy. Czy nowa jakość? To już temat na inny czas, jednak gdyby trzecia z wydanych w tamtym czasie powieści Kaszyńskiego trafiła na rynek dopiero teraz, na pewno nie zniknęłaby w tłumie.
Bardzo podoba mi się to, że “Martwe światło” nie kłania się ani Stephenowi Kingowi ani nie nurkuje w kochanym szambie z b-klasą, a mimo makabrycznych elementów nie epatuje gore. To taki idealny horror środka, ze zdrowym balansem między budowaniem napięcia a poświęcaniem czasu bohaterom, by ci wywoływali w czytelniku silniejsze emocje. Autor zdecydował się już na wstępie zdradzić nam ponury finał powieści: od pierwszych stron wiemy, że główny bohater zamordował swoją rodzinę i podjął po tym próbę samobójczą. Niemniej, a przyznaję to z satysfakcją, zdołał przez całą powieść podtrzymywać moje zainteresowanie. Kaszyński umiejętnie podgrzewa atmosferę i stopniowo odsłania tajemnicę. Jeszcze lepsze wrażenie robi kreacja postaci:są całkiem wiarygodne i dobrze napisane, a to nie mogło być łatwe, bo autor postawił na zwykłą, niczym niewyróżniającej się rodziny, której w toku powieści dowala serią tragicznych wydarzeń. Nie są ciekawi, bo tacy być nie muszą. Tragedia dotyka młodą, poukładaną rodzinę o przeciętnych aspiracjach i całe ich szczęście zamienia w proch.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to chyba tylko do tego, co w poprzednim akapicie wymieniłem w pozytywnym kontekście: to horror środka w największym możliwym stopniu. Nie rozczaruje was, pozwoli się rozerwać i nie zmęczy mieliznami czy słabym stylem. Po prostu przy okazji możecie liczyć na co najwyżej średnie wstrząsy. Czy to źle? Niekoniecznie. Nie pamiętam kompletnie nic z fabuły “Obecności” ani innych filmów Wana, a bawię się na nich najczęściej bardzo dobrze. Tutaj zasada jest ta sama. Czuję się nieco zawstydzony tym, że przez tyle lat zupełnie ignorowałem istnienie twórczość Kaszyńskiego, dlatego teraz przyjmijcie z mojej strony najszczerszą rekomendację “Martwego światła”. W 2020 roku już chyba nie wypada używać sformułowań ocen, które zaczynają się od słów “dobre jak na polski horror”. To po prostu dobry horror..