Filmy snuff od lat budzą wśród amatorów kina kontrowersje i niezdrowe podniecenie. Choć właściwie nie udowodniono ich istnienia, wywołują niekończące się dyskusje. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro są zjawiskiem o wiele łatwiejszym w realizacji niż – równie wątpliwe – uprowadzenia przez kosmitów czy zdjęcia duchów. O ile to prawdziwe ufoludki i duszki.
Do „sprzątanka” (bo tak nazwano filmy snuff w powieści) potrzeba kamery wraz z operatorem, oprawcy i ofiary. Żadnego keczupu zamiast krwi ani sztucznych kawałków mózgu. Snuff to film przedstawiający prawdziwą zbrodnię – bez dubli, charakteryzacji i efektów specjalnych. Choć nikt raczej nie przyzna się, że chciałby odbyć tego typu seans, z pewnością istnieją ludzie gotowi zapłacić słono za tak kuriozalne i przerażające widowisko.
Reginald Hill, czterdzieści lat temu obierając snuff jako główny problemat piątego kryminału opowiadającego o poczynaniach policjantów Dalziela, Pascoe i Wielda, nie przejął się przesadnie ponurym wydźwiękiem tematu. Napisał rzecz bez cienia pretensji do budzenia trwogi i mdłości; kryminał lekki, tryskający humorem, widowiskowy i zawiły w sposób wystarczający, by zająć wieczór czy dwa.
Od niewinnej rozmowy z dentystą rozpoczyna się śledztwo Petera Pascoe. Od wspomnienia kina Caliope, gdzie wieczorami obejrzeć można mało przyzwoite filmy z kolegami, czy z żoną. Początkowo wydaje się, że to sprawa niewarta uwagi – ot, stomatolog w czasie seansu filmowego zauważył, że scena tortur w pornosie z dreszczykiem wygląda zbyt realistycznie. Nieoparte na niczym, poza intuicją i znajomością budowy szczęki, podejrzenia budzą w większości drwiny. Niedługo później dentyście zostaje – pozornie bez związku z powyższym – postawiony zarzut molestowania niepełnoletniej pacjentki.
Detektyw z Yardu, Pascoe, podejmuje się zbadania sprawy nielegalnego filmu, za niechętnym przyzwoleniem przełożonego: grubego i gburowatego Dalziela, ciągle niezadowolonego z pracy podwładnych. Pascoe wkracza w mały i dziwaczny światek twórców filmów porno, w międzyczasie przekomarzając się z politycznie nadaktywną żoną i wpadając na kolejne poszlaki, pozornie pozostające bez związku ze sobą.
Mimo stworzenia siły napędowej z kontrowersyjnych i trudnych tematów, książka jest nadzwyczaj lekka i rozrywkowa. Hill na prawo i lewo sypie dowcipnymi bon motami, w dialogach pozwala bohaterom na docinki, mruga do czytelnika przy byle okazji. Na podstawie cyklu o Dalzielu i Pascoe już swego czasu BBC stworzyło bardzo popularny (choć nie w Polsce) serial kryminalny, ale „Małe sprzątanko” to wręcz wymarzony materiał na scenariusz dla Quentina Tarrantino. Pełna dowcipu, zakręcona fabuła, przez którą przewijają się wyraziste, nieco groteskowe persony. Dużo pojedynków słownych, typy spod ciemnej gwiazdy, seks. To naprawdę mogłoby się udać.
Miałem sposobność większą część „Małego sprzątanka” czytać w pociągu powrotnym z Przystanku Woodstock, przez co dziewięć godzin jazdy w zatłoczonym i gwarnym przedziale nie dłużyło się przesadnie. Właśnie na takie okazje jest to świetna literatura – nie za ciężka, czy trudna; z dużym ładunkiem rozrywkowym, napisana lekko i z polotem, choć bez przesadnego wyszukania czy smaku. Pod namiot, na leżak, w deszcz, albo na gorący piasek. Jeśli ktoś lubi odpocząć od literatury trudnej, powieść Reginalda Hilla będzie w sam raz na kilkudniowy wypoczynek.
Osobiście mam nadzieję, że polski czytelnik będzie miał jeszcze okazję nie raz przeczytać powieść z serii „Dalziel i Pascoe” Reginalda Hilla. Do tej pory – na przestrzeni czterdziestu lat! – wyszło ich ponad dwadzieścia i ilość ta pewnie będzie wzrastać. Tymczasem na nasz język ojczysty przetłumaczono jedynie dwa tomy (w roku 2001 Pol-nordica wydała tom II o tytule „Morderstwo na uniwersytecie”). Gdyby tak wszystkie teksty wydać w jednej serii, w porządku chronologicznym, to byłoby coś naprawdę rewelacyjnego. Bez nich co prawda rodzime czytelnictwo przesadnie nie ucierpi, ale detektywi Dalziel i Pascoe tylko czekają na to, by zdobywać serca polskich czytelników.