W „Ludzkiej przystani” Johna Ajvide Lindvista poznajemy historię rodziny dotkniętej zaginięciem małej dziewczynki, Mai. Po bezowocnych poszukiwaniach jej ojciec, Anders, dręczony wyrzutami sumienia, już jako rozwiedziony alkoholik z objawami głębokiej depresji, wraca do rodzinnej wioski na jednej ze szwedzkich wysp. Z czasem okazuje się, że jej mieszkańcy skrywają tajemnicę, której ofiarą zupełnie nieświadomie stała się mała Maja.
Lindvist sięga po silne symbole – źródłem zła w powieści jest morze, będące od wieków kwintesencją nieokiełznanej i nieprzewidywalnej natury. W prawdziwym świecie wiemy, że nie stoi za tym żadna magia, jednak u Lindqvista morze – a dokładniej woda w ogóle – zyskuje świadomość; plecie intrygi i miewa humory, a ludzi traktuje instrumentalnie. Nie jest potworem z wielkimi zębami, którego zabijemy strzałem z dubeltówki; swoim ogromem i wszechmocą przeraża nie mniej niż wampiry czy zombie, a jednak w zupełnie inny sposób.
Przy czym największym bogactwem tej książki są postaci, które Lindqvist tworzy tak realistyczne i przekonujące, że nawet gdy w historii pojawia się motyw ograny w horrorach do bólu i nadprzyrodzony do szpiku kości, czytelnik nie jest w stanie zdystansować się od wydarzeń z powieści. Cała pieczołowicie budowana scena zdaje egzamin w chwili, gdy autorowi przyjdzie odkryć część kart i przedstawić coś dobrze już znanego. Doskonale jednak wiemy, że czasem nawet najbardziej ograny pomysł można przekuć w niepowtarzalną historię. Gdyby inny pisarz wziął na warsztat tę samą opowieść, być może wyszłaby z tego szmirowata historyjka. Jedynie w rękach kogoś tak utalentowanego jak Lindqvist przyjmuje wyjątkowo przejmujący kształt.
I nie pierwszy raz, zresztą, tak się dzieje – przecież „Wpuść mnie” było entą historią o wampirach, a „Powroty zmarłych” entą wariacją na temat zombie. Wydaje się wręcz, że każda kolejna („Wpuść mnie” to debiut Lindqvista z 2004 roku, „Powroty zmarłych ukazały się rok później, a „Ludzka przystań” w 2008) powieść szwedzkiego pisarza coraz bardziej odchodzi od krwawego, cielesnego horroru, kierując się raczej w stronę rozbudowanej powieści psychologicznej z drobiazgowo nakreślonym otoczeniem, które przez większość czasu jest jedynie podszyte nastrojem grozy i niesamowitości. Nie mylmy jednak pojęć: to nie jest żaden realizm magiczny, gdzie elementy nadprzyrodzone to tylko przyprawa albo kostium. „Ludzka przystań” bez niesamowitości nie mogłaby istnieć, a niesamowitość nie miałaby takiej mocy, gdyby nie rozbudowane tło obyczajowe i tak piekielnie dobrze zarysowane postaci. Zresztą konwencja się zmienia w trakcie trwania opowieści i z czasem zło staje się bardziej namacalne, a powieść przybiera kształt raczej konwencjonalnego, a jednak wciąż doskonałego horroru, by potem znów wrócić na tory niesamowitości, kiedy to człowiek staje się tak bezsilny wobec nieokiełznanej mocy złego, jak bezsilne wobec kosmosu były postaci z opowiadań H. P. Lovecrafta.
„Ludzka przystań” to jedna z tych powieści, które zostają z nami na dłużej. Co by nie mówić o literackim horrorze, wcale nie jest łatwo pośród wielu niezbyt ambitnych tytułów wyłowić taką perłę, jak powieść Lindqvista. Żałuję, że dotarłam do niej dopiero teraz, gdy jego nazwisko przestało już wzbudzać tyle emocji, co za czasów ekranizacji „Wpuść mnie”. Może wtedy, na fali nagłej popularności pisarza – czy nie zbyt często taka sława przychodzi dopiero wraz z filmem? – udałoby się wycisnąć z niego więcej i dzisiaj nie mielibyśmy tylko trzech tytułów? Z drugiej strony, nie ma się co oszukiwać – „Ludzka przystań” to nie jest powieść dla mas. To nie jest utwór pisany dla niezobowiązującej rozrywki. Lindqvist nie nakręca nieustannie napięcia kolejnymi zwrotami akcji, a raczej buduje nieco leniwą, ale ponurą opowieść, która przez większość czasu tylko zahacza o niesamowitość, by potem zalać nas jej ogromem. Tak chwalone za swoją nieszablonowość „Wpuść mnie” blednie przy „Ludzkiej przystani”, nawet jeśli docenią ją nieliczni.