John Ajvide Lindqvist był nazywany „szwedzkim Kingiem”, a jego powieści są podobno „lovecraftiańskie”. Rozprawmy się z tym od razu, żeby nie było nieporozumień: to wszystko nieprawda. Lindqvist jest po prostu Lindqvistem i wszystkie porównania są bezzasadne, co doskonale udowadnia oryginalne, niewydane jeszcze w Polsce „Little Star”.
Główną postacią i jednocześnie na swój sposób anty-bohaterką tej powieści jest dziewczynka, która w niemowlęctwie została porzucona w lesie i znaleziona przez przebrzmiałą już gwiazdę muzyki, Lennarta. Jednak wychowanie małej przebiega dość… nietypowo. Ponieważ początek powieści jest jednocześnie jej najbardziej oryginalną i niepokojącą częścią, w przypadku „Little Star” zdradzanie szczegółów byłoby zbrodnią. Już prędzej zakończenie można zaspojlerować, żeby uniknąć rozczarowań. Dość powiedzieć, że dziewczynka wyrasta na kogoś, kto jest chodzącą upiornością i do ostatnich stron książki pozostaje zagadką.
Niestety po tym rewelacyjnym początku poznajemy drugą główną bohaterkę powieści, której historia jest może świetnie napisana – Lindqvist ma doskonały warsztat i to pozostaje niezmienne – ale jednak… nudna. W kulminacyjnym momencie opowieści o niezwykłej Little One, kiedy zasiany przez Lindqvista niepokój wreszcie zbiera swoje żniwo i dostajemy przyjemnie koszmarny finał (trochę spodziewany, ale w niczym mu to nie umniejsza!), nagle książka zaczyna ostry zjazd w dół i chociaż Lindqvistowi zdarzy się jeszcze tchnąć w nią trochę ducha, wskrzeszając znany z początków klimat, nie udaje się do końca reanimować trupa. Gorzkie słowa, przyznaję, jednak naprawdę się należą, bo napisać średnią książkę to jedno, ale zacząć ją jak majstersztyk i potem zmarnować cały jej potencjał, to kompletnie co innego.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że powieść wypadłaby o wiele lepiej znacznie skrócona. Po zakończeniu wątku Lennarta, historia jakby trafiła na ścianę, by potem w pewnym sensie zacząć się od nowa. I ta nowa powieść już nie jest nawet w połowie tak emocjonująca, tak straszna, tak oryginalna. Zakończenie jest wręcz banalne i przyznaję to z ciężkim sercem. Mimo wszystko, jakby tak wyciągnąć średnią z całości, początek nadrobi chyba wszystkie wywołujące ziewanie momenty. Poza tym czytelnik nie stroniący od wątków obyczajowych być może oceni ten środek lepiej, jeśli nastawi się na ten przestój – Lindqvist potrafi dobrze snuć też tego rodzaju historię, po prostu nie przystaje ona do rewelacyjnie horrorowego początku.
A jeśli jesteś, drogi czytelniku, leniuszkiem, i ograniczyłeś lekturę tej recenzji do niniejszego podsumowania, wiedz, że John Ajvide Lindqvist oficjalnie zostaje moim ulubionym pisarzem, a jego „Little Star” może kończy się banalnie, ale za to jak zaczyna! Pierwsze rozdziały tej powieści rzucą cię na kolana i chociaż zdołasz się pozbierać w dalszej części, a może nawet trochę ponudzisz, na koniec i tak stwierdzisz, że chcesz więcej. I ja też chcę więcej – więcej Lindqvista w Polsce.