Jeśli czytasz tę recenzję przed wyjściem z domu na pociąg i jeśli po drodze na dworzec znajduje się księgarnia, spokojnie możesz tam wstąpić i kupić „Linie Krwi”. To idealny przykład literatury kolejowej – takiej, która potrafi wciągnąć, choć nie oferuje w zasadzie nic poza tym.
Fabuła, gdy ją streścić, okazuje się koszmarna: była policjantka, a obecnie prywatny detektyw, sypia równocześnie z kolegą z pracy i z wampirem-pisarzem, a ich trójka zostaje nagle wciągnięta w pogoń za… mumią. Owa mumia uciekła z muzeum i pragnie – tu element zaskoczenia – władzy nad światem.
Podczas lektury powieści Huff, będącej już trzecim tomem przygód dzielnej Vicky Nelson, nie czuć jednak, że historia jest tak absurdalna. Zdarzenia rozgrywają się w miarę sensownie, a bohaterowie są ciekawi i potrafią przykuć uwagę. Z czasem jednak akcja rozpędza się coraz bardziej, a autorka nie traci czasu na opisy – tych w książce znaleźć nie sposób. Niektórzy docenią taki zabieg – wszak literatura pociągowa nie powinna spowalniać lektury zbędnymi fragmentami, które nie pchają akcji do przodu, jednak inni mogą poczuć się oszukani. Ja osobiście wolałbym wiedzieć, jak wygląda główna bohaterka ponad czterystustronicowej powieści.
Najsłabszą stroną książki są chyba dialogi. Nie potrafię zrozumieć, jak glina, zażarcie kłócąc się z kilkusetletnim wampirem, który na dodatek uprawia seks z jego dziewczyną, może używać słowa: „kurde!”. Tego typu zagrań jest wiele, co niezbyt dobrze wpływa na autentyczność postaci. Te jednak nie są według autorki najważniejsze – znacznie bardziej istotna jest akcja.
Sama fabuła zbudowana jest więc w taki sposób, aby czytelnika przykuć do fotela; dzieje się dużo i w szybkim tempie. Biegamy za Vicky po mieście, ganiamy za mumią, która rośnie w siłę, czekamy na koniec i zastanawiamy się, jak to wszystko zostanie rozwiązane. Ryzyko, że stacja docelowa mignie nam za oknem, jest więc w pełni realne – „Linie krwi” naprawdę potrafią wciągnąć i jeśli właśnie to było głównym zamierzeniem autorki –, udało się jej osiągnąć sukces.