W Krzyku Persefony punkt wyjścia jest trywialny, ale całkiem obiecujący: poznajemy młodą introwertyczkę o bogatej wyobraźni, mieszkającą wraz z antypatyczną, ekscentryczną ciotką, która zmusza ją do zamążpójścia. Oczywiście za mężczyznę, którego nie kocha i właściwie nawet dobrze nie zna. Dla świętego spokoju poślubia młodego przedsiębiorcę, właściciela fabryki porcelany, który z obiecującej partii szybko przeobraża się w wulgarnego brutala. W wyniku większej awantury między małżonkami, Gertruda rani napastnika nożem i zostaje uznana za niepoczytalną. Trafia do kliniki psychiatrycznej, gdzie pobyt wydaje jej się lepszy niż powrót do męża, który w tym samym czasie popada w finansowe tarapaty. Poznajemy też personel szpitala i stajemy się świadkami błyskawicznych, namiętnych romansów przerywanych chwilami zadumy albo niepokoju, prowadzącymi do szczęśliwego, choć granego molowymi akordami finału.
Piękny XIX Kraków, szpital psychiatryczny, antagonista rodem z gotyckiego romansu, predestynacja, duchy – tematy obecne w powieści to samograj, w który z rozkoszą zanurzyłby się każdy fan retro-grozy. Niestety tak nie jest i piszę to z ciężkim sercem, bo da się wyczuć w powieści Joanny Pypłacz zaczątki czegoś obiecującego. Zupełnie zaprzepaszczone. Nie przeszkadza mi aptekarskie dawkowanie niesamowitości i zdominowanie powieści przez wątki obyczajowo-romansowe. Emily Jane Brontë z takich proporcji była w stanie wyczarować jedną z najlepszych powieści gotyckich swoich czasów. Problemem jest raczej naiwność owych romansów i trywialne charaktery wykreowanych postaci. Główny antagonista, mąż Gertrudy, to brutal, hazardzista, ordynus, pod nieobecność żony zajmujący się obłapianiem służącej, ale być może celowo, chcąc wysubtelnić narrację, autorka wykastrowała powieść z niemal całego wątku konfliktu małżeńskiego. Trzeba nieomal na słowo uwierzyć, że takowy w ogóle miał miejsce. Podobnie z kilkoma innymi bardziej niepokojącymi w zamiarze epizodami. Opis ucieczki z kliniki groźnego psychopaty Wilhelma Rosenkrantza został zupełnie zmarnowany: scena mordu, jakiego dokonuje na jednym z pracowników szpitala jest chyba krótsza niż scena dowolnego pocałunku wraz z grą wstępną – a takich w powieści jest niezliczona ilość. Postacie, które mają w sobie więcej potencjału ubijane są przestylizowanymi dialogami, które przypominają formalnością wypowiedzi w wielu momentach rozmówki polsko-angielskie albo patetyczne konwersacje z Draculi Brama Stokera, któremu jednak można ich naiwność i manierę wybaczyć. Choćby dlatego, że pochodzą z lektury pisanej sto osiemnaście lat temu i w której można przymknąć na nie oko przez wzgląd na jej dobre strony. Takich tak naprawdę w Krzyku Persefony trzeba by szukać z lupą.
Da się wyczuć, że Joanna Pypłacz ma w sobie potencjał do napisania nietypowej, subtelnej powieści grozy. W wielu scenach udało jej się zbudować urokliwy, melancholijny nastrój, w kilku zbudować napięcie, jeden wątek w finale tętni podskórnie czymś prawdziwe niepokojącym. Niestety, to za mało. Nagromadzenie nawiązań do romantyzmu i gotyku, które uderza już od tytułów rozdziałów i rozwijane jest przez granie kompozycji Chopina rękami bohaterów czy rozmowy o Edgarze Allanie Poe, to miłe dodatki, same w sobie jednak zupełnie niewystarczające. Może gdyby potraktować Krzyk Persefony wbrew notce na okładce, nie jako powieść grozy, ale romans w estetyce retro-gotyku… ale na romansach się nie znam, nie podejmę się. Nie byłby to mimo wszystko romans jak z Gry w klasy.
Do wywołania w czytelniku uczucia niepokoju nie jest potrzebny ani ryk ani krzyk, może to być nawet szept. Cichy, niemal niesłyszalny. Niestety, nie ma kto szeptać, kiedy wszyscy się całują.