Pierwszy tom „Kronik Imaginarium Geographica” od początku nie nastawiał mnie optymistycznie. O ile sam tytuł, oraz opis na okładce, sugerowały powieść dla młodzieży, które wszak zwykło się czytać szybko, o tyle w tym przypadku przebrnięcie przez pierwsze rozdziały graniczyło z cudem. I to nie ze względu na kiepską fabułę, ale na bardzo toporny styl autora. Nie znam dziecka, które byłoby w stanie wysłuchać czytanej przez rodzica historii, ani przedstawiciela młodzieży, który z chęcią będzie brnął przez nudny i kiepsko napisany początek. Później wprawdzie też nie jest lepiej, ale pojawia się coś co skłania do dalszego czytania i uważnego zwracania uwagi na każde słowo. Oto dochodzi do paradoksu – banalna i kiepsko napisana historyjka, pełna zapożyczeń i odtwórczych rozwiązań okazuje się być bardzo wciągającą lekturą, której kolejnych tomów będę oczekiwał z niecierpliwością. Jak to możliwe? Dzięki konwencji jaką zastosował autor i choć dyskusyjnym może być czy uznamy utwór za odpowiedni dla młodzieży czy też raczej zostanie on zrozumiany prędzej przez dorosłego i bardziej oczytanego odbiorcę.
Akcja powieści zaczyna się w Londynie, w roku 1917, dokładnie na Baker Street 221b (!). Poznajemy czterech głównych bohaterów, którzy zostają wplątani w straszliwą wojnę w równoległym świecie imaginacji, do którego można dostać się na żywych smoczych okrętach. Tylko wspomniana czwórka, szczególnie uzdolniony lingwistycznie John są w stanie powstrzymać Zimowego Króla i jego przerażającą armię przed zniszczeniem świata wyobraźni, w którym zwierzęta rozmawiają (i prowadzą parowe pojazdy), krasnoludy i elfy ścierają się z trollami i goblinami, trzy wiedźmy wychowują następcę Zielonego Strażnika, a kapitan Nemo przecina morskie fale swoim Nautillusem.
Podejrzewam, że każdy kto choć otarł się o literaturę fantasy od razu skojarzył kilka faktów z fabuły i bez problemu przypisał je do innych książek. I to początkowo okazuje się być bolączką tej lektury, bowiem toporny styl w połączeniu z odtwórczymi rozwiązaniami potrafi irytować. Bo kto nie uśmiechnie się z przekąsem, gdy dowie się, że na usługach Zimowego Króla znajdują się Cieniorodni – straszliwe istoty, niegdyś będące ludźmi, obecnie stworami żywiącymi się cieniem i cierpieniem. Dodam jeszcze, że są to dawni królowie archipelagu, a ich rozpoznawczym strojem są długie, ciemne szaty z kapturami skrywającymi twarze. Jeśli jeszcze mało faktów do skojarzenia, to wspomnę, że Zimowy Król chce zdobyć pierścień władcy (i nie taki jaki mają już elfy czy krasnoludy) ale pozwalający wezwać smoki i zapanować nad całą krainą wyobraźni. Zaręczam, że ten miszmasz nie byłby strawny i autorowi straszliwie dostałoby się za swoją (od)twórczość, gdyby nie klucz do lektury. Niestety, odnajduje się go dopiero na końcu powieści, ale niecierpliwi (jak ja) mogą go znaleźć na ostatniej stronie (choćby podczas sprawdzania ile jeszcze zostało do końca), lub też skojarzyć fakty jakich zdawać by się mogło nudny pierwszy rozdział nam nie szczędzi. Bo choć rozszyfrowanie tożsamości Berta, Charlesa czy Jacka może przysporzyć kłopotów, to jednak lingwista John, pochodzący zresztą z Oksfordu, mimo młodego wieku powinien zostać rozpoznany przez każdego znawcę literatury. I gdy ten klucz stanie się jasny, nagle fabuła schodzi na bok, a wszelkie niedociągnięcia przestają mieć znaczenie, czytelnik wciąga się bowiem w intertekstualną zabawę konwencją fantasy odnajdując co krok kolejne nawiązania (już nie zapożyczenia). W ten sposób autor z książki wtórnej stworzył książkę będącą hołdem dla klasyki. Problem w tym, że większość młodych czytelników klasykę fantasy zna raczej z adaptacji filmowych, a część głównych bohaterów nawet po finalnym rozszyfrowaniu może pozostać obca. Tu tkwi bowiem największa wada owej powieści – skierowana jest tak naprawdę do starszych odbiorców, choć napisano ją raczej w konwencji młodzieżowej. Proponuję jednak przymknąć oko na te niuanse i zagłębić się w Kroniki Imaginarium Geographica. Ciekawe, dokąd zaprowadzą nas one następnym razem.