Jeśli czytaliście kiedyś młodzieżowe powieści Nienackiego, może pamiętacie harcerską zabawę z „Księgi strachów”. Młodzi przyjaciele Pana Samochodzika spędzali noc w rzekomo nawiedzonym miejscu i jeśli nie zdarzyło się nic, co mogłoby sugerować działalność sił paranormalnych, pozostawiali po sobie informację, że obecności duchów nie stwierdzono. Kilkukrotnie w czasie lektury przekrojowego zbioru opowiadań Łukasza Radeckiego wracała do mnie ta zabawa, choć przeniesiona w nieco inny kontekst.
Nie chcę stawiać radykalnej tezy, że gore w zbiorze pełni rolę zupełnie marginalną, ale jeśli tytuł i zapowiedzi nastawiają was na wyjątkowo brutalną i mocną lekturę, to niestety możecie się rozczarować. Pierwszy z brzegu „Robaczywek” co prawda w konwencję wpisuje się całkiem dobrze, jednak w większości tekstów ilość przemocy i plastyczność jej przedstawienia nie przekroczyła granic nawet kogoś tak mało odpornego na horror cielesny jak niżej podpisany. A jestem z tych ludzi, którzy oddając krew nie mają śmiałości spojrzeć na igłę. Nie chcę przez to powiedzieć, że Łukasz Radecki mija się z zapowiedziami zupełnie, po prostu zbiór nie wykracza raczej poza powszechnie akceptowany poziom makabry. Może tylko „Wyrzygaj mi duszę”, w którym wyjątkowo brutalny amalgamat horroru i okołomuzycznego felietonu spełnia tę obietnicę w stu procentach. Czy jest to z mojej strony jednoznaczny wyrok nad „Królestwem gore”? Nie, zależy mi tylko na wyraźnym zaznaczeniu faktu, że nie warto siadać do tego zbioru oczekując fontann krwi i flaków.
Kilka słów o opowiadaniach. Naprawdę doskonały jest początek „Imperium robali”, łączący niebanalną narrację horroru miejskiego z barkerowską plastyką, całość jednak w finale zmienia się w zbyt jednowymiarowy moralitet, by utrzymać początkową siłę rażenia. Podobnie kolejny „Wazon”, w którym bardzo dobrze opracowany temat home invasion traci w finale atmosferę terroru i osaczenia, zamiast tego uderzając znów w dzwony moralności. Zbiór najlepiej się zaczyna i kończy, o najdłuższej i najbardziej wyróżniającej się „Fundacji Hackenholta” nie sposób nie pisać w superlatywach. Ten wyjątkowo mocny i pieczołowicie skomponowany utwór beletryzuje obozowy epizod drugiej wojny światowej i choć nie ma w nim nic z ogólnie pojmowanego horroru, to właśnie takich utworów Radeckiego przeczytałbym więcej.
I chyba właśnie w tym rzecz.
Najbardziej ujął mnie autor tymi momentami, w których unika efektownej, teledyskowej grozy w stylu Johna Eversona, koncentrując się za to na kreacji bohaterów. Ma do tego talent i kiedy zaczyna opisywać, jak splatają się losy postaci na płaszczyźnie codziennego życia, od razu w tekście wyczuwa się odpowiedni rytm i płynie się przez kolejne strony z prawdziwą przyjemnością. I wydaje się, że to autora interesuje najbardziej. Być może dlatego w „Per aspera ad inferi” albo „Księżniczce” warstwa nadnaturalności i horroru zdaje się odklejać od reszty, pozostawiając w przeświadczeniu, że czasem lepiej byłoby je porzucić.
Wyjątkowym na swój sposób momentem zbioru jest „Ogrodniczka”, tekst w którym warstwa nadnaturalna wyjątkowo dobrze gra z obyczajową bazą. Przypomina mi się trzeci tekst z „Pradawnego zła”, erotyczny horror „Seks to nie wszystko”, który zupełnie nie obronił się jako hołd dla Stefana Grabińskiego, do którego jawnie nawiązywał. Wulgarny i groteskowy zupełnie nie przystawał do subtelności metafantastyki dawnego mistrza, nawet jeśli traktować ją z dużym dystansem. „Ogrodniczka” bez sięgania po ciosane siekierą nawiązania deklasuje go o kilka poziomów. Narracja tętni młodocianą namiętnością, puszczając oko również do amerykańskiego mistrza horroru inicjacyjnego, ale najważniejsza jest gotycka atmosfera niepokoju, która nie opuszcza nawet po lekturze, każąc zapomnieć o nieco przesadzonym finale. Już tylko dla tego jednego tekstu warto sięgnąć po „Królestwo gore”.
Łukasz Radecki ostatnio na swoim blogu przyznał bez wchodzenia w detale, że jego kolejne publikacje będą miały mniej wspólnego z horrorem niż dotychczas. Może się to w tym miejscu wydać nie na miejscu, niemniej czuję, że może wyjść to autorowi tylko na dobre. W „Królestwie gore” najlepiej oceniam te fragmenty, które od horroru najbardziej odstają, czy to idąc w barkerowskie dark fantasy, czy groteskowy steampunk naprawdę udanej „Ostatniej wyprawy”, czy też dojrzałą fabularyzację historii, albo pod pozorami horroru snuje opowieść o death metalu. Gdziekolwiek teraz Radecki pokieruje kroki, wyniki mogą być nie tylko interesujące, ale też o wiele bardziej satysfakcjonujące niż to miało miejsce w grozie. „Królestwo gore” również satysfakcjonuje, owszem, lecz tylko momentami.