Robert W. Chambers uznawany jest przez wielu za klasyka amerykańskiej literatury. Pisał romanse, powieści historyczne i przygodowe, które przyniosły mu sławę i pieniądze. Ale tym czym na stałe zapisał się w historii, to jego krótki flirt z literaturą weird fiction, od której zaczynał swą pisarską karierę. Jego zbiór „Król w żółci” zainspirował samego Lovecrafta, który nazwał Chambersa upadłym Tytanem, ubolewając nad tym, że roztrwonił swój talent na literaturę popularną, zamiast kontynuować przygodę z opowieściami niesamowitymi. W Polsce do niedawna, ze względu na brak dostępnych przekładów, nazwisko Chambersa było znane chyba tylko prawdziwym miłośnikom literatury amerykańskiej i najzagorzalszym fanom grozy. I wtedy pojawił się serial „Detektyw”, którego twórca, Nic Pizzolatto, wykorzystał pewne motywy z „Króla w żółci” i podarował tym samym Chambersowi drugą młodość.
Na fali popularności serialu Wydawnictwo C&T przyśpieszyło wydanie zbioru zawierającego cztery opowiadania zaliczane do mini cyklu „Król w żółci” oraz trzy inne teksty (opisane jako reprezentatywne, choć niestety na ile to zgodne ze stanem faktycznym nie potrafię powiedzieć). Tym sposobem całość dość wyraźnie dzieli się na dwie części. Pierwsza z nich to rasowe weird fiction. Mówi się o tych tekstach jako o cyklu, ale trzeba też jasno zaznaczyć, że to powiązania między jego częściami są dość umowne. Całość nie jest połączona ani fabularnie, ani poprzez bohaterów. Łącznikiem jest tytułowy „Król w żółci”, niesławna i tajemnicza sztuka, która budzi ciekawość, zachwyt, ale też strach; potrafi doprowadzić jej czytelników do szaleństwa. Na marginesie warto wspomnieć, że zwykło się mówić, iż właśnie koncept tej tajemniczej księgi stanowił jedną z głównych inspiracji dla Lovecrafta przy tworzeniu Necronomiconu. Pojawiają się także inne wspólne tropy, jak choćby tajemniczy żółty znak, czy oczywiście sama postać tytułowego Króla w Żółci. Jednak czasem sprawiają one wrażenie bardziej drobnych smaczków dla czytelników niż jakiejś jednorodnej, spójnej wizji.
Podejrzewam, że wielu z Was, drodzy czytelnicy, trafi na niniejszą recenzję zainspirowana właśnie „Detektywem”. Nie ukrywam, że po seanse serialu sam byłem bardzo zainteresowany tym, jak wypadają opowiadania Chambersa oraz na ile pewne motywy wykorzystane w serialu są w tych tekstach obecne i doprecyzowane. Na kartach zbioru usłyszymy zatem o Carcosie, Królu w Żółci i czarnych gwiazdach. Jednocześnie otwarcie trzeba przyznać, że jeżeli ktoś liczy na wyjaśnienia pewnych wątków zasygnalizowanych w seriali, dozna zawodu. Ale czy to wada?
Absolutnie nie. Chambers oferuje w swych tekstach to, co dla mnie stanowi sedno weird fiction. Umiejętnie gra niedopowiedzeniem, a do tego daleko bardziej interesuje się wykreowaniem atmosfery niesamowitości i narastającej grozy, niż oferowaniem czytelnikom prostych wyjaśnień. W tym tkwi właśnie siła tych opowieści. Mi najbardziej przypadł do gustu pierwszy tekst, czyli „Naprawiacz reputacji”. Znajdziecie w nim interesującą historię, barwne postacie (Pan Wilde’a na pewno zapamiętacie na długo) i przede wszystkim świetny, gęsty i nieco szalony klimat, podszyty smoliście czarnym humorem. Kapitalne jest też otwarcie „Żółtego znaku”, posiadające wręcz namacalną grozę, oraz oniryczny i przytłaczający klimat „W smoczym dworze”. Jednak warto zaznaczyć, że choć każdy z tych tekstów jest nieco inny, to wszystkie utrzymują dobry poziom.
Jak wypadają pozostałe opowiadania? Faktycznie są dość różnorodne. „Księżycowy starzec” ma bardzo przyjemny, nieco bajkowy klimat. Choć przyznam, że ze względu na parę motywów, które podpadają pod paranaukę, momentami tekst ten czyta się ciężkawo. Jednak też właśnie takim momencie daje o sobie znać talent Chambersa – kiedy kończąc lekturę miałem mocno mieszane uczucia, dosłownie ostatnim zdaniem potrafił mnie bardzo pozytywnie zaskoczyć. Kolejne dwa teksty, czyli „Posłaniec” oraz „Miły wieczór” to nieco bardziej klasyczne opowieści bawiące się motywem ghost story i klątwy po latach. Również wypadają w mojej ocenie dobrze, choć trochę irytować może jedna rzecz – podejście do zwierząt. Chambers pisze o nich z niechęcią, a czasem z wyraźnym wręcz obrzydzeniem. Przypuszczam, że pewnie w czasach mu współczesnych nikt nie zwrócił na to uwagi, ale dziś takie nastawienie dość mocno gryzie.
Bardzo się cieszę, że Biblioteka Grozy C&T zdecydowała się wydać ten zbiór. Choć niektóre rozwiązania mogą trącić myszką, całość jest zaskakująco świeża jak na zbiór, od którego premiery mija w tym roku 120 lat. Myślę, że dla miłośników weird fiction „Król w żółci” jest lekturą obowiązkową. I to nie tylko w ramach edukacji i śledzenia źródeł inspiracji Lovecrafta, bo – tak jak wspomniałem – ta literatura doskonale się broni jako w pełni autonomiczne dzieło. Jednak także fani opowieści z dreszczykiem i klasycznej grozy śmiało mogą po „Króla w żółci” sięgnąć. Z pewnością nie będzie to dla nich czas stracony.