Podobnie jak Zealia Bishop, Elizabeth Berkely czy William Lumley, Hazel zleciła Lovecraftowi redakcję swoich tekstów. Choć czytelnicy zaznajomieni już z wydanymi przed laty zbiorami, albo zeszłorocznym „Kopcem”, z pewnością domyślają się, że takie określenie wydaje się być niezwykle delikatne, bowiem skala wprowadzonych zmian musiała być gigantyczna: od przepisania znaczących fragmentów i dodawania w historiach elementów własnej mitologii, do wręcz stworzenia całego tekstu od nowa jedynie na podstawie planu. Możemy chyba założyć, że osoba, dzięki której poznaliśmy twórczość Hazel Heald, jednocześnie odebrała jej utworom autorski charakter.
Inaczej niż w przypadku „Kopca”, w którym Mitologia Cthulhu została znakomicie przetworzona i wkomponowana w tekst, tutaj użyta jest w wielu momentach niepotrzebne. Zupełnie jakby Lovecraft nie mógł obejść się bez wracania raz za razem do swoich cyklopowych bestii z odległych eonów. Można chyba przyjąć, że posłużył się nimi jako wytrychami, które umożliwiły mu osiągnięcie pożądanego efektu grozy tam, gdzie pomysły Heald wydawały się niewystarczająco mocne. Czytelnik współczesny widział te chwyty i motywy wiele razy, mniej łatwo go nimi oszukać i zabieg taki obraca się przeciw autorom, którzy osiągnęliby artystycznie lepszy efekt odwołując się choćby do rzeczywistych wierzeń z miejsc, w których osadzają fabuły.
Pytanie tylko: czy którekolwiek z nich miałoby w takim poświęceniu jakikolwiek interes? Szczególnie że ta jedna kwestia nie ma wcale dla utworów kluczowego znaczenia. Każde z pięciu opowiadań jest więcej niż przyzwoitym horrorem, zbudowanym mimo wszystko nie wokół kosmicznego strachu czy wyrażenia pesymistycznej filozofii, ale wokół cielesności. Od trucizny zamieniającej żywe stworzenie w kamień, przez żyjący mózg mumii, taksydermię i pogrzebanie żywcem do uwięzienia świadomości człowieka w ciele muchy. Nietrudno znaleźć w tych motywach wspólny ton, pierwotnie zapewne wprowadzony przez Heald a ręką Lovecrafta urobiony w wyraziste i mocne historie. Być może lepsze od kilku niepowodzeń w autonomicznej twórczości pisarza z Providence, z pewnością niedorastające do poziomu jego najlepszych dokonań.
„Koszmary” nie zawierają tekstów wcześniej nie znanych w Polsce, nie powinno być do dla nikogo zaskakujące. Ale pomysł wydania ich, podobnie jak w zeszłorocznym „Kopcu”, w formie autonomicznego tomiku jest znakomity. Który ze zleceniodawców Lovecrafta będzie następny?