Wchodzący właśnie na księgarskie półki „Koszmar na miarę” przywołuje ducha powieści grozy z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie jest to bynajmniej zarzut, bo duch ten – niczym Elvis – wciąż żyje w naszych sercach. W końcu kto nie tęskni za starymi dobrymi czasami, gdy słońce świeciło jaśniej, czekolada miała smak ambrozji, a krew na rękach psychopatycznych zabójców była bardziej krwista?
Na pewno nie ja.
Wbrew temu, na co wskazuje tytuł, trzecia wspólna książka przywołanego do tablicy duetu bynajmniej nie opowiada o traumatycznych przeżyciach krawca, nie stanowi też twórczego rozwinięcia piosenki Siekiery, w której szewc zabija szewca. Jej bohaterami jest grupka pracowników salonu odzieżowego Roy and Coles stających w obliczu zagrożenia, które z początku wydaje się może nieco surrealistyczne i odległe, by wkrótce, nieomal natychmiast przybrać jak najbardziej realną i złowrogą postać.
Do jednego z największych atutów powieści należy świetnie – trzymając się terminologii krawieckiej – skrojona akcja, która w zestawieniu z przemyślanymi i umiejętnie dozowanymi opisami sprawia, że czytelnik nawet przez chwilę nie może narzekać na nudę.
Celne, choć może nie odkrywcze, obserwacje obyczajowe, jakie autorzy nam serwują, pozwalają wczuć się w stęchłe klimaty salonowego wyścigu szczurów, gdzie jeden sprzedawca jest drugiemu wilkiem, a utarg i zysk stały się równe bogom. Kto miał wątpliwą przyjemność pracowania, sorry, harowania w tego typu miejscu, ten wie o czym mowa.
Kolejnym plusem „Koszmaru na miarę” są zaludniające karty powieści pierwszo i drugoplanowe postaci, z którymi można się utożsamić, przynajmniej na tyle, by szczerze im kibicować zarówno w zmaganiach ze swymi lękami jak i najzupełniej cielesnym złem, które próbuje potraktować ich jako przekąskę przed daniem głównym, czyli… Stop! By nie zdradzać zbyt wiele z fabuły następczyni „Siedliska” napiszę tylko, że jest ona pełnokrwistym horrorem, na który wielu czekało od dawna. Co ważne, horrorem nie pozbawionym elementów humoru czy lokalnego, typowo polskiego kolorytu.
Książka została okraszona ilustracjami Agaty Cholewy, które bardzo dobrze wpisują się w kreowany przez autorów świat, nadając mu dodatkowych smaczków.
Jak wiadomo, w każdym szanującym się torcie jest wisienka, a w każdej recenzji powinna być łyżka dziegciu. W tym akurat przypadku ciężko mi z czystym sumieniem przyczepić się do czegokolwiek. Jedyny poważny zarzut, jaki mogę wysunąć wobec Cichowlasa i Kyrcza dotyczy długości książki. Po prostu szkoda, że to tylko 368 stron.
Chciałoby się więcej.