Marta Mizuro, dziennikarka, oraz Robert Ostaszewski, prozaik — oboje laureaci nagrody im. Ludwika Frydego w dziedzinie krytyki literackiej — zachęcając się wzajemnie do pracy (w „Podziękowaniach” na końcu książki stwierdzają, że bez siebie nawzajem jedno „zabierałoby się do tej roboty przez następne dwadzieścia lat”, a drugie „kończyłoby tę robotę przez następne dwadzieścia lat”) stworzyli dzieło w gatunku, którym zapewne się interesują (Ostaszewski przez pewien czas był redaktorem Portalu Kryminalnego) — powieść kryminalną „Kogo kocham, kogo lubię”, osadzoną w polskich realiach.
W Krakowie zaczyna grasować seryjny morderca. Ofiarami padają kolejno: otyły informatyk, nauczycielka polskiego, która wszystkim dawała się w kość, niegrzeszący higieną osobistą pijaczek… Lista powiększa się z czasem, a jedynymi wskazówkami, jakimi dysponuje policja, są pozostawiane na miejscach zbrodni chusteczki z wyszytymi napisami, które z czasem przestają mieć ze sobą cokolwiek wspólnego. Ekipa prowadzącego sprawę nadkomisarza Jana Gajewskiego nie ma żadnego punktu zaczepienia, a prasa — z Michałem „Zadymą” Głowackim na czele — żąda informacji.
Mamy zatem do czynienia z klasycznym scenariuszem, jakże typowym dla powieści kryminalnych. Ale nie sam zarys fabularny powinniśmy oceniać, bo przecież trudno sobie wyobrazić kryminał bez trupów i podrzucanych przez mordercę charakterystycznych wskazówek. Należy zwrócić uwagę na szczegóły. I one właśnie w pewnym sensie mogą zawodzić ludzi oczytanych w kryminałach (ja do takich co prawda nie należę, ale mnie też zawiodły). Sprawca jest dosyć konwencjonalnym przestępcą, nie charakteryzuje się „tym czymś”, co przyciągnęłoby uwagę czytelnika z pełną siłą. Również trochę naciągane zdaje się powiązanie wskazówek z ewentualnymi motywami popełnienia przestępstwa. Chociaż sprawa zostaje rozwiązana, wciąż mętnie rysuje się schemat, według którego morderca wybierał ofiary. O typowaniu tej i owej drogi myślenia sprawcy traktuje odrobinę chaotyczne zakończenie; pojawia się też wgląd w umysł mordercy i on nam daje względną jasność, ale nie na wszystkie pytania otrzymujemy odpowiedź.
Oczywiście te zarzuty nie każdy potraktuje jak zarzuty. I możliwe, że słusznie, bo tak naprawdę dzięki tej, nazwijmy to, konwencjonalności, nie otrzymujemy przekoloryzowania. Nie przeczytamy o zabójcy działającym z chirurgiczną precyzją — on też popełnia błędy; nie zobaczymy też, jak policja wpada na genialne pomysły i nieuchwytne tropy niczym Sherlock Holmes czy ekipa doktora House’a. Wszystko jest stonowane i wierne prawdziwej pracy stróżów prawa.
No, może nie wszystko jest stonowane. Trudno powiedzieć, by okiełznany był język powieści, zwłaszcza dialogów. Jest pełen werwy, celnych komentarzy i niekonwencjonalnych porównań. Czasem miałem wrażenie, że popadał w ciekawy bałaganiarski ton, tak, że trzeba było się domyślać, do czego odnosi się ten czy ów zaimek, albo do czego akurat pije ta czy inna postać.
No właśnie — bohaterowie. Są barwni, charakterystyczni, każdy posługuje się w mowie swoim stylem i charakterystycznym dla siebie zestawem wyrażeń, a o przygodach lubiącego popić i rzucającego cytatami z piosenek oraz filmów podinspektora Marka Sroki chętnie bym jeszcze kiedyś poczytał, jeśli tylko autorzy ponownie połączyliby siły.
Podsumowując, wydaje mi się, że Marta Mizuro i Robert Ostaszewski podjęli się ciekawej przygody z konwencją kryminału. Myślę, że mimo niezadowalającego mnie samego głównego wątku, powieść jest dosyć udaną próbą pisarską. Jeśli ktoś lubi proste, niewydumane i nieprzesadzone kryminały — mogę mu szczerze polecić tę książkę.