Jack Ketchum to autor, którego ciężko recenzować. Dlaczego? Teoretycznie mógłbym powiedzieć, że „Dziewczynę z sąsiedztwa” czytałem z przyjemnością i bawiłem się na niej doskonale, ale byłoby to spore przekłamanie. Lektura nie należała do łatwych czy przyjemnych i tym bardziej nie bawiłem się przy niej dobrze. Wręcz przeciwnie, doświadczenia płynące z obcowania z Ketchumem dalekie są od przyjemności, co nie zmienia faktu, że książki jego autorstwa są na swój sposób niesamowite. Historie, które prezentuje nam ten pisarz to zwykle opowieści nie tylko balansujące na granicy dobrego smaku, ale wprost je przekraczające. Ketchum prowadzi nas przez obszary, na które zapuszczają się nieliczni autorzy horrorów, a gdy już zaczynamy się przyzwyczajać on zabiera nas jeszcze dalej w głąb szaleństwa, makabry, rozpaczy, cierpienia, poniżenia, agresji i każdej negatywnej emocji jaką może poczuć człowiek. Dodatkowo książki Ketchuma poruszają zwykle tematy obok których ciężko przejść obojętnie i dlatego tak trudno jest zamknąć te wszystkie emocje w jednym krótkim bloku tekstu, a sprowadzenie jego prozy do zwykłej oceny liczbowej jest w moim odczuciu nie tylko niemożliwe, ale wręcz niesmaczne.
Pierwsza książka Jacka Ketchuma, która pojawiła się na naszym rynku, od razu ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Mimo sporego bagażu doświadczeń jaki noszę na karku, płynących z wieloletniego obcowania z tym gatunkiem, „Dziewczyna z sąsiedztwa” to powieść, która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Nic nigdy nie podziałało na mnie w taki sposób i obawiam się, że Ketchum jest nie do przeskoczenia. I tu pojawił się pierwszy problem, bo po takim polskim debiucie miałem opory przed kolejnymi utworami tego autora. Nie ma na ziemi człowieka, który pisałby cały czas na tym samym, równym poziomie i każdemu trafiają się książki lepsze i gorsze. Obawiałem się, że po „Dziewczynie z sąsiedztwa” czekają nas już tylko te gorsze, ale jak dotąd – i to jest naprawdę niesamowite – jeszcze nie zawiodłem się tym, co przygotował dla mnie Jack Ketchum. Nie inaczej przedstawia się sprawa „Jedynego dziecka”, najnowszej książki na naszym rynku, która tradycyjnie porusza ekstremalnie ciężkie tematy, a do tego wywołuje tak negatywne emocje u czytelnika, że ja osobiście miałem problem z czytaniem kolejnych rozdziałów. Powieść poruszyła w mojej duszy struny, które chciałbym by nigdy nie zostały dotknięte.
Choć jednocześnie trzeba zaznaczyć, że widać tu podobieństwa do innych utworów Ketchuma, a tych w końcu nie zostało u nas wydanych zbyt wiele. Autor w błyskawicznym skrócie prezentuje nam losy dwóch osób. Począwszy od dzieciństwa, które w obu przypadkach nie było usłane różami, poprzez lata szkolne, studia, pierwsze prace, pierwsze miłości, ale też pierwsze przestępstwa, pobicia, gwałty, a skończywszy na chwili, w której drogi tych dwojga ludzi przecinają się. I niestety jak to u Ketchuma bywa, to co zaczęło się pięknie, dość szybko spada prosto do rynsztoka.
„Jedyne dziecko” przypomina chwilami „Straconych”. I w jednej i w drugiej śledzimy losy człowieka, który od narodzenia był zły i przez całe życie udawało mu się wymykać systemowi sprawiedliwości z najcięższych przestępstw. W obu powieściach znajdziemy też postać policjanta, który ze swego życia uczynił krucjatę, mającą na celu złapanie wspomnianego złoczyńcy. To jednak tylko część książki – z drugiej strony mamy do czynienia z próbą podjęcia walki z systemem prawnym i tutaj widzimy ogromne podobieństwa do książki „Red” (napisanej zresztą w tym samym roku co „Jedyne dziecko”). Bardzo dużą część powieści poświęcono relacji z procesu sądowego i choć ta opiera się głównie na dialogach, przez co teoretycznie książkę czyta się niesamowicie szybko, to jednocześnie przepełniona jest tak skrajnie negatywnymi emocjami, że udzielają się one również czytelnikowi. Z kart powieści niemalże wypływa bezsilność i niemoc wobec luk prawnych, które to powodują tak ogromne napięcie, że wreszcie wybucha i pcha bohaterów do desperackich czynów. I tutaj należy się ogromny plus dla książki, gdyż spodziewałem się mocnego, krwawego i długiego finału, do których autor zdążył już nas przyzwyczaić, a tymczasem końcowa jatka trwa dosłownie chwilę, a dalej czeka na nas jeszcze podzielony na kilka części epilog, który po prostu wynosi tę książkę na wyżyny. Jeśli przez całą podróż czytelnikowi udzielały się emocje bohaterów to w finale one eksplodują. I jest to o tyle ciekawe, że następuje to nie przy wtórze wystrzałów i w kałużach krwi, ale podczas kilku wyciszonych i spokojnych scen.
Przyznam się, że przez większość książki trochę nie podobała mi się przesada z jaką Ketchum opisał walkę matki z wymiarem sprawiedliwości. I tu znów czekało mnie zaskoczenie na ostatnich stronach książki, z których dowiadujemy się, że „Jedyne dziecko” zostało oparte na historii prawdziwej i autor nie tylko odtworzył z ogromną dokładnością prawniczą część opowieści, ale jeszcze złagodził jej szczegóły. Już drugi raz w przypadku Ketchuma zostałem postawiony w takiej samej sytuacji, gdy przez większość lektury mam wrażenie, że autor dał się zbyt mocno ponieść fantazji a z ostatnich stron dowiaduję się, że jest to wersja light w porównaniu z tym, co napisało życie. Samo posłowie natomiast czyni polskie wydanie wyjątkowym, gdyż w oryginale znajdowało się ono tylko w limitowanej edycji książki, która wyszła w jakimś śladowym nakładzie, w twardej oprawie.
I w tym momencie dochodzimy do tej części recenzji, której w przypadku Jacka Ketchuma najbardziej się obawiam. No bo jak z czystym sumieniem polecić komuś książkę tak nieludzka, tak ciężką w odbiorze i tak mocno oddziałowującą na czytelnika. Sam autor w posłowiu pisze coś takiego: „Wściekłem się wtedy. A lubię pisać, gdy jestem wkurzony […] Znalazłem więc ujście dla swojego gniewu i opowiedziałem historię”. Niestety Ketchum wyrzucając z siebie cały ten gniew, nie pozbył się go, a jedynie uwięził na kartkach książki. On cały czas tam jest, czekając na kolejnego śmiałka. Ja już się z nim zmierzyłem.