Są książki, które pisze się po to, by wywołać uczucia i są też takie, w których chodzi o coś zupełnie innego. Opowieści grozy bezsprzecznie zaliczają się do tych pierwszych – wszak idzie o to, aby czytelnika zaskoczyć, przestraszyć i strwożyć; by wzbudzić w nim wstręt i niesmak.
Clive Barker, pisząc „Historię pana B.” postanowił rozbić o czytelnika całą gamę uczuć: od pierwszych stron chce zaskakiwać, od początku pragnie obrzydzać, potem zadziwiać, przerażać. Przerażać! Sam zabieg narracji pierwszoosobowej i zwracania się przez bohatera wprost do czytelnika jest bardzo skuteczny. Nieczęsto ma się do czynienia z takim sposobem prowadzenia opowieści – jest więc pierwsze uczucie, jest zaskoczenie. W połączeniu z szatą graficzną: brakiem tytułu czy nazwiska autora na okładce i kartkami stylizowanymi na zniszczone, pierwsze słowa powieści („Spal tę książkę”) brzmią niezwykle mocno.
Momentami powieść zaskakuje – przyzwyczajając się do jej tempa, czytelnik nagle dostaje kilka razy zdanie wypowiedziane wprost do niego. Robi to świetne wrażenie, szczególnie jeśli książkę czyta się w nocy. Leżymy w łóżkach, a spomiędzy kart powieści przemawia do nas demon.
Tak mocno jest tylko w kilku pojedynczych fragmentach powieści Barkera. Większa część książki atakuje nas raczej nieskutecznie. Przede wszystkim dlatego, że poznajemy historię pana B. jako kogoś zupełnie obcego. To jakby czytać na przykład zdanie: „Facet żył sobie i umarł.” Kto się nad losem biedaka pochyli, kto zapłacze? Niewielu. Trzeba by owego faceta pokazać, przybliżyć, postawić obok czytelnika. Opisać świat wokół niego, wyrwać mu z serca strachy, miłości, obsesje i wcisnąć je między wersy. Wtedy dopiero cokolwiek nas będzie obchodził.
W powieści Barkera główny bohater sobie jest i coś mu się przydarza, ale niewiele o nim samym wiemy, a o jego otoczeniu niemal zupełnie nic. Dlatego płynie się przez książkę po jakiejś płyciźnie – historia nie wciąga zbyt mocno, a losy demona pozostają nieco obojętne.
Wydaje się, że autor zupełnie nie zadał sobie trudu opisania świata, w którym przyszło żyć panu B. Nie znajdziemy w powieści opisów, brak tam też detali, realiów epoki, jakichś cech miejsc, o których czytamy. Najgorsze jest jednak to, że Historia pana B. to książka wcale nie taka zła. Gdyby nie zamykać jej na 240 stronach, a rozlać na większej objętości, pokazać świat, otoczenie i ludzi je zaludniających, gdyby przez to przybliżyć czytelnikowi bohatera i zainteresować go jego losami, byłaby to pewnie książka szalenie ciekawa.
Tak się jednak nie stało, mamy płytką i krótką powieść, która miała przerażać, a zachwyca jedynie stroną edytorską (naprawdę rzadko zdarza się widzieć rzeczy wydane w taki sposób). Osobiście mam wrażenie, że jest to książka-morderca – książka, która zabiła pomysł. Ten jest przecież ciekawy, ale wykonanie dziurawi go i powoduje, że w miejscach, w których powinniśmy się bać, ziewamy a w chwilach, kiedy miało nastąpić obrzydzenie, śmiało możemy sięgać po kanapkę.