Wyobraź sobie pierwszy lepszy amerykański film o mścicielu. Mrukliwy twardziel, mknący szybkim i kanciastym samochodem po amerykańskiej autostradzie, gnębiony wspomnieniami, które podsycają jego żądzę krwi. Raz czy dwa razy przerwa na seks z cud-kobietą, dużo prania się po pyskach i strzelanin. Wszystko się zgadza? To znasz już fabułę nowej powieści Zalewskiego.
Nie ma co napalać się na wielkie niedźwiedzie, kroczące przez nieznające człowieka knieje. Jeśli chodzi o zwierzęta w powieści, to było więcej niż kilka słów o koniach, jakichś owcach i stekach. Tytułowy grizzly to ex-szeryf o wielkim cielsku, który ściga morderców swojej żony. Gość twardy jak Wielki Kanion, ale też lubiący sobie dogodzić i konkretnie zdeterminowany w swojej misji.
Właściwie tyle o fabule. Jest schematyczna i mało skomplikowana, ale ciągnie powieść do przodu. A to nie lada zadanie, bo w momentach, gdzie akcja zwalnia, Zalewski traci cały impet i właściwie swój jedyny większy atut. Styl jest tyle solidny i konkretny, co zwyczajnie pozbawiony jakiejkolwiek poetyki. Jeśli można nazwać tę prozę „mocną”, to powinno się od razu dodać, iż na tym kończy się paleta dostępnych smaków.
Na pewno może się czytelnikowi spodobać „amerykański” do bólu nastrój, jaki w powieści panuje. Cały czas chodzi mi po głowie Cormac McCarthy – czy to z „Krwawego południka”, czy „Rączych koni”. Ale – no właśnie – u Zalewskiego to tylko ersatz, kalka i całe porównanie diabli biorą.
Drugie nazwisko, na które można się karkołomnie powołać, to Jack Ketchum. W „Grizzly” jest dosyć obszerny epizod bajecznie łączący cechy debiutu i najgłośniejszej powieści legendy horroru. Nie dość, że kanibale i to wyjątkowo wstrętni, to jeszcze trzymający ofiary w piwniczce, w błogim spokoju kryjąc tajemnicę przed resztą świata. Opis wioski ludojadów, ich dziwnej religii i rozkładu dnia jako-tako wyszedł polskiemu pisarzowi – brak mu co prawda jakieś głębi, ale porywa czytelnika kryjącym się za okrucieństwem i ohydą napięciem. Gdyby poprowadzono całą powieść w podobnym duchu, mógłby być może niekoniecznie literaturę wielką, ale z pewnością bardziej porywającą.
Mam taki zwyczaj, że już w trakcie czytania materiału na recenzję, mimowolnie układam sobie słowa, jakieś bardziej chwytliwe sentencje. Zdarza się czasem, że de facto w połowie lektury mógłbym zarzucić czytanie i spokojnie napisać opinię, która byłaby całkiem wiarygodna. Zalewskiego właśnie gdzieś do połowy spisywałem na straty i szykowałem monumentalną i miażdżącą krytykę. Niespodziewanie jednak powieść ujęła mnie kilkoma fragmentami, już nie zerkałem co chwila, czy jeszcze wiele stron zostało do końca, a kilka momentów przyprawiło mnie wręcz o wypieki na twarzy. Zachodzę tylko w głowę, co to znaczy, że proza Zalewskiego jest męska… że prosta, że bohater twardziel i nudziarz, samochody szybkie i gibkie, a kobiety piękne i chętne? A co z tekstem reklamowym na tylnej okładce, konstatującym, że ta proza bezlitośnie obnaża naturę człowieka? Dla mnie „Grizzly” prostą sensacja, którą przeczytać, owszem, można nawet z przyjemnością, ale trudno w niej szukać objawienia prawideł ludzkiego życia.