Gdy w ubiegłym roku ukazała się nowa powieść Marka Krajewskiego, będąca kontynuacją przygód wrocławskiego stróża prawa – Ebeharda Mocka – z pewnością niejeden przyszły czytelnik pomyślał, że oto właśnie autor uczynił „skok na kasę” – wszak kolejnego kryminału o przedwojennym Breslau miało już nie być!
Tymczasem sam pisarz miał po prostu doskonały pomysł. W jego działaniu, jak się okazało, wszystko było zaplanowane. Z byłego radcy kryminalnego uczynił w tym tomie oficera abwery, akcję przeniósł w większości poza Breslau – do Lwowa, ale także Katowic i Rybnika. Co więcej: okazało się, że tym razem z Mockiem współpracować będzie lwowski policjant: Popielski. I to na równych prawach, jako postać pierwszoplanowa i główny bohater zapowiedzianych lwowskich kryminałów. Od razu więcej sensu nabrała też nazwa, zrywająca z konwencję panującą w serii „Breslau” (nie tak dawno temu na rynku ukazał się drugi tom przygód Popielskiego, o tytule „Erynie”, więc potwierdziło się, iż konwencja jest tym razem mitologiczna).
Pożegnanie z Ebehardem Mockiem przebiegło we wspaniałym stylu. Można śmiało pokusić się o stwierdzenie, iż „Głowa Minotaura” nie tylko utrzymała wysoki poziom, ale wręcz podniosła poprzeczkę.
Być może Popielski nie jest postacią, która zgasiłaby blask doskonale wykreowanego wrocławskiego stróża prawa, ale jest bohaterem z krwi i kości, mniej od Mocka gburowatym, ale będący ekscentrykiem, dandysem, a także swego rodzaju medium. Jego konfrontacja z wrocławianinem przedstawiona jest w sposób może nie oryginalnym, ale bardzo zgrabny i efektowny. Bo takie charaktery muszą iskrzyć przy kontakcie, zgrzytać – jak inaczej doprowadzić do wzajemnego dopasowania? Jest więc w tym sporo rubasznego, czarnego humoru, złośliwości, nieco sentymentalizmu. Szczególnie, że dla polskich policjantów, mockowa „metoda imadła”, stosowana w celu przyspieszenia i zwiększenia efektywności śledztwa, budzi konsternację i niesmak.
Wątek kryminalny jest w „Głowie Minotaura”, podobnie jak w poprzednich powieściach Krajewskiego, mimowolnie zepchnięty na drugi plan. Owszem, poszukiwanie gwałciciela, mordercy i kanibala, polującego na młode dziewice poprowadzone jest bez zarzutu, ale największy zachwyt budzi doskonały język Krajewskiego, jego umiejętność doskonałego puentowania poszczególnych scen, rzucanie trafnymi bon motami; wspaniałe są wszelkie opisy miast, potraw, postaci, szczególnie iż pisarz nie szczędzi smaczków, wprowadzając w fabułę, gdzieś na odległym planie, znane postacie historyczne, jak choćby lwowskich matematyków, wśród nich sławę tamtych lat, Stanisława Banacha. Innym przyjemnym zaskoczeniem był fakt, iż Mock w pociągu czyta powieść „Der Golem” Gustava Meyrinka. Jako jej zagorzały wielbiciel nie mogę się nie radować takim drobiazgiem.
Smaku powieści dodaje też materia II wojny światowej, której cień wisiał nad Europą w roku 1937. W „Głowie Minotaura” autor podszedł do niej z rezerwą, oszczędnie, raczej nie próbując na siłę robić z tego sensacji, ale mimo to polityka Niemiecka tamtych lat stanowi ważny element kręgosłupa powieści.
Pamiętam, jak na pewnym spotkaniu autorskim, Marek Krajewski, zapytany o to, dlaczego mając tak wspaniałe możliwości językowe, erudycję, pisuje ponure, brutalne i gorzkie kryminały, odpowiedział, iż zajął się tym, co zawsze uwielbiał: czarnym kryminałem (historycznym), jest to jego działka i nie ma zamiaru wchodzić na cudzy teren licząc na wzajemne uszanowanie. Możemy więc liczyć na to, że gdy wyczerpie się Wrocław i Lwów, będą kolejne postacie, kolejne miejsca, kolejne kryminały. Krajewski, nawet w momentach gdy się nieco powtarza, robi to z klasą, więc ja jestem spokojny. Dopóki będą płodzone kolejne powieści Krajewskiego, będę miał nad czym zarywać noce.