Myrton Grunwald zbiera drużynę, znajduje odpowiedni pojazd i wyrusza w podróż, która zmienia się w ciąg afer, strzelanin i efektownych ucieczek. Myrton Grunwald nadużywa alkoholu, a jeśli otwiera usta, to by wypowiedzieć jakąś sarkastyczną myśl. Myrton Grunwald ma tajemniczą przyszłość i jest kapitanem statku kosmicznego, który leci z ładunkiem nic nie znaczącego surowca przez przestworza galaktyki w przyszłości tak odległej od naszych czasów, że Ziemia stała się miejscem tak nierzeczywistym jak Atlantyda. Myrton Grunwald ma sporo wrogów rozsianych po wszechświecie, ma w sobie również coś z mesjasza, a to nie jest dobrze rokujące połączenie, szczególnie że załoga statku nie równoważy jego ekscentryczności własnym stonowaniem, co implikuje kolejne kosmiczne pościgi, awantury i strzelaniny. Powyższe wyliczenie pozwala wnioskować, że Marcin Podlewski napisał space-operę pełną gębą i jest tak w istocie. Ale czytelnik może się czuć spokojny, prócz schematów rodem z Gwiezdnych Wojen, otrzymuje się o wiele, wiele więcej.
Najbardziej w „Skokowcu” ujmuje kreacja uniwersum. Galaktyka jest ruiną po dwóch gigantycznych wojnach, między ludźmi a obcymi i ludźmi a sztuczną inteligencją. Większość planet zniknęła albo jest „wypalona”, martwa i niezdatna do zamieszkania. Obce rasy zostały unicestwione bądź odeszły w inne części wszechświata, a ludzie błąkają się kosmicznymi szlakami niemal po omacku. Owszem, istnieje wielkie Zjednoczenie i graniczne księstwa, które starają się trzymać cywilizację w ryzach, ale historia pełna jest luk, a nauka nie tylko zapomniała o wielu swoich odkryciach, ale wręcz część z nich uznała za tabu. Używanie sztucznej inteligencji, która dorównywałaby ludzkiej, jest w teorii możliwe, lecz karane śmiercią. Nie pamięta się już nawet dokładnie, jakie były powody wojen, które wymazały tyle z historii i nauki. Wydawca reklamuje „Głębię” jako post-apokalipsę i trudno mu odmówić racji. Jest to jednak ujęcie mocno nietypowe: punkty obrane za „końce świata” są już odległymi, na wpół mitycznymi wspomnieniami.
Podlewski nie ściga się z Dukajem w kreowaniu realistycznego do bólu tła. Wizja jego świata przyszłości jest bogata i znakomicie opracowana, tak jednak przedstawiona, by mniej zorientowany w naukowych spekulacjach czytelnik mógł nadążyć za rozpędzoną akcją. Myrton Grunwald pija whisky w czasach, gdy gdzieś na obrzeżach galaktyki sekta Elohim dokonuje transgresji: przekształca swoich wyznawców w quasi-obce istoty, podobne innym rasom, które zamieszkiwały niegdyś galaktykę. Podobnie groźna i niezrozumiała jest herezja Stripsów, którzy tęskną nie za obcymi rasami a za inteligentnymi maszynami. Widząc w ich mitycznej zbiorowości ideał istnienia, dokonują na sobie (i nieszczęśnikach, którzy wpadną im w ręce) brutalnej cyborgizacji. Nowe miesza się ze starym: inżynieria genetyczna z nawiedzeniami z zaświatów, przekraczanie granic człowieczeństwa ze starymi żądzami: potęgi i władzy.
Powieść dużo obiecuje czytelnikowi od samego blurba z tylnej okładki i realizuje swoje obietnice w stu procentach. Narzekać mógłbym tylko na nieco przydługi fabularny wstęp, którym autor wprowadza czytelnika w wykreowany przez siebie świat. Nie ruszymy w podróż, póki nie zostanie nam przedstawiona załoga Skokowca i nie dostaniemy kilku konkretnych wykładów z historii świata i technologii.
W space operę wplątane są elementy horroru, które zapowiadało już spinoffowe opowiadanie, opublikowane kilka lat temu w antologii „Po drugiej stronie”. Poza pociągającą trwogą transgresji, której dokonują na sobie członkowie sekt, poza postapokaliptycznym koszmarem zagłady cywilizacji i przerażeniem, jakie wywołuje obcość nieludzkich, zaginionych ras, tytułowa „Głębia” wydaje się być głównym źródłem horroru. Czym jest niezbadana meta-przestrzeń, wykorzystywana na wpół ślepo do podróży międzygwiezdnych? Dlaczego przebywanie w niej w stanie świadomym prowadzi do szaleństwa? Podlewski subtelnie trąca struny kosmicznego, lovecraftowskiego horroru i bardzo mocno sugeruje, że kolejne tomy będą już grały na nim pełnymi akordami.
Zadanie pisania o niedokończonych cyklach jest wyjątkowo niewdzięczne. Historia w „Skokowcu” pozostaje otwarta, co więcej: wygląda na to, że dopiero się rozkręca. Polecając ją więc czytelnikowi, czułbym się jak członek załogi statku kosmicznego, który rozpędzony skacze w Głębię: miałbym tylko nadzieję, że trafię w miejsce znajdujące się blisko tego oczekiwanego. Wszelako znajomość poprzednich dzieł autora, zwłaszcza znakomitego „Happy Endu”, i rzetelność pierwszej części trylogii zmusza mnie do napisania tego: czeka mnie emocjonująca podróż. Na koniec dodać tylko mogę, że jeśli autor dobrze sprawę rozegra, na dobrą sprawę do końca życia będzie mógł eksploatować w kolejnych prequelach, sequelach i spin-offach swoje uniwersum. Normalnie podobne rzeczy mnie nie interesują, ale już czekam na kolekcjonerskie figurki postaci.