„Dyscyplina” to debiutancka powieść amerykańskiego (nie dajcie się zwieść nazwisku) pisarza, byłego muzyka i analityka finansowego w jednym. Jest wypadkową jego zróżnicowanych zainteresowań – fizyki kwantowej, psychologii, filozofii Wschodu i ekonomii. To historia Douglase’a Cole’a, na pozór zwykłego nastolatka z teksańskiego miasteczka Durnago, w którego życiu zaczynają się dziać dziwne rzeczy – przyjaciel jego ojca zjawia się znikąd i ratuje mu życie, potem sam Douglas uzdrawia swojego chorego na astmę braciszka i po raz pierwszy doświadcza czegoś, czemu poświęci resztę swego życia, choć jeszcze wiele przyjdzie mu przeżyć, by się o tym przekonać. Pasmo nieszczęść odcisnęło na nim trwałe piętno, ale gdy po wielu latach dowiaduje się, kto jest za to odpowiedzialny – nie waha się odpowiedzieć.
Brakuje w „Dyscyplinie” zwrotów akcji i zawrotnego jej tempa – skupiony na swoich rozważaniach autor w pewnym momencie chyba zapomniał o czytelnikach i nie stara się przykuć ich uwagi, a jedynie kontynuuje miejscami przydługawe monologi, często wracając do tych samych kwestii. Do pewnego momentu rewanżuje to mistyka. Na taoiźmie i fizyce zwyczajnie się nie znam, więc nie mi oceniać poszczególne elementy teori przedstawionej w powieści, zresztą to tylko fantastyka. Jednak to, o czym mam trochę pojęcia i co doceniam to sposób, w jaki zostało to wszystko ukazane. Czasami motyw mistrz-uczeń jest poprowadzony w tak oklepany sposób, że po pewnym czasie staje się to irytujące. Uczeń jest idiotycznie zachłanny i najchętniej w pięć minut zgłębiłby wszystkie nauki, a z drugiej strony mistrz traktuje go jak pył na drodze, bawiąc się jego gniewiem i niecierpliwością, a powody ich zwłoki często brzmią durnie. Tutaj wszystko ma ręce i nogi, a nauczyciele okazują się mieć ważkie powody do swojego milczenia. Postać Douglasa jest równie przekonująca, jego obawy, duma i trudności w opanowaniu się z czasem mogą odrobinę denerwować, ale nikt nie mówił, że narratora powieści trzeba lubić.
Niestety potem wszystko się wali – miejsce mistyki zajmują zupełnie mnie nie interesujące zagrania finansowe oraz analizy ekonomiczne, które mają za zadanie zastąpić wartką akcję. Niestety ja nie chwyciłam, gdzieś od połowy czekałam na ciągle obiecywany pojedynek, który w końcu okazał się zupełnie niesatysfakcjonujący i pozbawiony fajerwerków. Mniej więcej od połowy książka bardzo mnie nudziła – walka ze złem w „Dyscyplinie” dokonuje się wyłącznie na polu ekonomicznym, a wszystkie problemy bohaterów z tworzeniem spółek, korporacji oraz graniu na giełdzie były może i na tyle dobrze wyjaśnione, że jako zupełny laik mogłam je zrozumieć, ale nie interesowały mnie zupełnie. Podejrzewam, że nawet zainteresowani tym tematem czytelnicy byliby niezadowoleni z takiej fabuły. Zero emocji, zero wciągającej fabuły, zupełnie zaprzepaszczony klimat z początku powieści.
Trochę niepokoi mnie sposób, w jaki w „Dyscyplinie” traktowane są narkotyki. Z jednej strony są źródłem upadku, ale z drugiej także sposobem na osiągnięcie transcendencji i mądrości. Szczególny, istniejący tylko w świecie powieści, narkotyk to swoiste źródło mocy antagonisty, ale korzystają z niego również postacie pozytywne, traktując go jako wielki skarb – dla zdobycia go jeden z nich wiele poświęcił. Narkotyczne wizje to według bohaterów „Dyscypliny” dowody na przenikanie innych światów. Daleko mi do moralizatorstwa i zdaję sobie sprawę z tego, że książka nie miała być broszurą antynarkotykową, ale głoszone w niej przekonanie, że używane przez odpowiednich ludzi narkotyki mogą być sposobem na głębsze zrozumienie świata jest jednak kontrowersyjne. Zwłaszcza, że fundamentem „Dyscypliny” są istniejące już filozofie i teorie naukowe, a światem przedstawionym jest nasz, nie wymyślona kraina, jak z powieści fantasy. Oprócz nienazwanego narkotyku jest również swojska kokaina, a środkiem, dzięki któremu główny bohater robi pierwszy krok w kierunku transcendencji, jest LSD.
Paco Ahlgren zawiódł. Jego ambitny plan stworzenia naprawdę oryginalnej powieści się nie powiódł. „Dyscyplina” nie jest wcale dobrym połączeniem wschodniej filozofii, ekonomii i fizyki kwantowej, jak to szumnie zapowiadał wydawca. Niestety autor nie dał rady – być może z powodu zbyt małego doświadczenia – sprawnie połączyć tych elementów. Zajmuje się jedną rzeczą na raz, a całość jest raczej mozaiką. Jakkolwiek głupio to zabrzmi – powieść podobała mi się do połowy. Im bardziej autor zagłębiał się w ekonomię, tym bardziej ja miałam ochotę zakończyć lekturę. Gdyby nie rzucane przez mentorów Douglasa strzępki informacji na temat planów Groedena, chyba nic by mnie już w lekturze nie interesowało. Zakończenie, choć zaskakujące, ujawnia niestety nie najlepszy pomysł na podstawę opowieści. No cóż, połowa punktów, panie Ahlgren!